Halina Birenbaum urodziła się w Warszawie. W czasie wybuchu wojny w 1939 roku miała 10 lat. Przeżyła warszawskie getto; podczas powstania w roku 1943 ukrywała się w bunkrze przy ul. Miłej. W obozie na Majdanku spędziła noc w komorze gazowej, rano okazało się, że Niemcom zabrakło gazu... Później była więźniarką Auschwitz-Birkenau i Neustadt-Glewe. W maju 1945 roku została wyzwolona - miała wtedy 15 lat. Cała najbliższa i dalsza rodzina, oprócz jednego starszego brata, zginęła w obozach śmierci w Treblince, na Majdanku i w Auschwitz. Zamieszkała w 1947 roku w Izraelu. Jest pisarką, poetką, tłumaczką. W roku 2001 otrzymała tytuł Człowieka Pojednania. Mimo strasznych przeżyć zachowała niezwykłą pogodę ducha. Jest wypróbowaną przyjaciółką Polski. Halina Birenbaum przemawiała dziś jako świadek podczas centralnych uroczystości 70 rocznicy wyzwolenia niemieckiego obozu Auschwitz obok Romana Kenta ze Stanów Zjednoczonych, a także Polaka deportowanego do Auschwitz w pierwszym transporcie - Kazimierza Albina. Wspomnienia z czasów Holocaustu oraz z lat powojennych w Izraelu Halina Birenbaum opisała w książkach, które ukazały się w wielu językach: "Nadzieja umiera ostatnia", "Powrót do ziemi praojców", "Każdy odzyskany dzień", "Wołanie o pamięć" a także w tomikach wierszy: "Nawet gdy się śmieję", "Nie o kwiatach", "Jak można w słowach", "Echa dalekie i bliskie - spotkania z młodzieżą". Przeżycia z lat wojny i zagłady uwrażliwiły ją szczególnie na cierpienia i krzywdy zadawane zwierzętom, słabym i bezradnym, spragnionym pomocy i miłości ludzkiej. Prezentujemy fragmenty książki Haliny Birenbaum "Życie każdemu drogie“, opublikowanej przez wydawnictwo Biały Kruk. * * * nie ma dla mnie obcych nie ma dla mnie obcych kotów wiem co znaczy przyjść na świat nie chcianym poniżanym jak strasznie jest być głodnym osieroconym nie ma dla mnie obcych kotów i własnych bo miłość do własnych budzi miłość do wszystkich u nas w ogródku żyją przyjaźnie koty także z psem Zariz Mieszkaliśmy wówczas, przeżywszy po przyjeździe z Polski różne smutne koleje losu, w moszawie (wsi kooperatywnej) o nazwie Hejrut (po hebrajsku - wolność), jako kandydaci do wstąpienia do tej wspólnoty. Żyliśmy w blaszanym baraku, w którym było ciasno i duszno, chłód dokuczał zimą, latem upał, ale byliśmy młodzi, szczęśliwi i pełni nadziei. Jak wiele młodych nowo przybyłych małżeństw i my spodziewaliśmy się dziecka. Mój mąż Henryk pracował od rana do nocy u dawno osiadłych tutaj, zamożnych gospodarzy. Żywiliśmy nadzieję, że i nam uda się kiedyś założyć własne gospodarstwo. Pragnęliśmy mieszkać na wsi. Pewnego razu ktoś ze wsi podarował nam małego szczeniaka. Umieściliśmy go w kartonowym pudle obok naszego łóżka. Nazwaliśmy go Zariz (po hebrajsku - zręczny). Po raz pierwszy po wojnie i długiej poniewierce mieliśmy jakiś własny kąt, cóż że w blaszanej budzie, a także czworonożnego przyjaciela. Zariz był podobny do wilka, niespecjalnej urody, ale zabawny i miły. Od początku traktowaliśmy go nieomal jak jedyne nasze dziecko - aż urodził się Jakubek. Piesek cieszył się jego przyjściem na świat. Towarzyszył nam w spacerach, gdy wychodziliśmy z dzieckiem w wózeczku, lub w drodze po sprawunki. Jednego dnia, gdy szliśmy do przychodni dla niemowląt, zwanej "Kroplą mleka", zagubił się. Przez cały czas był przy nas, i nagle znikł gdzieś... Szukałam go wszędzie, wołałam, ale na próżno. Nie wracał, mimo że robiło się późno. Nie miałam pojęcia, gdzie mógł się zawieruszyć, nie mogłam się uspokoić. Popłakiwałam w ukryciu, było mi go brak, tak bardzo się już do niego przywiązaliśmy! W końcu postanowiłam pójść znów do tej "Kropli mleka". O tak późnej godzinie wszystko było tam już zamknięte. Zaczęłam krążyć wokół budynku i wołać głośno: Zariz, Zariz! Odpowiadała mi deprymująca cisza. Już miałam odejść zrezygnowana, zmęczona i smutna, gdy nagle dotarło do moich uszu cichutkie szczeknięcie. Serce uderzyło mi mocniej. Byłam przekonana, że to on. Pobiegłam odszukać pielęgniarkę, by szybko otworzyła drzwi przychodni. Piesek wyskoczył uszczęśliwiony! Okazało się, że zaciekawiony wkradł się do sali, gdzie robiono naświetlania promieniami ultrafioletowymi i schował się pod łóżkiem. Biednego szczeniaka zamknięto tam przez nieuwagę... Dziękując gorąco siostrze za wybawienie Zariza z uwięzi, wróciliśmy radośnie razem do domu. Mieszkaliśmy już wtedy w murowanym, jednopokojowym domku blisko granicy z wioskami arabskimi. Mieliśmy niewielkie pole i chcieliśmy założyć kurnik. Trudziliśmy się bardzo oboje z Henrykiem, nie mając niemal niczego, ani sprzętu do uprawy, ani środków na ich zakup. Mąż musiał do późna dorabiać w cudzych gospodarstwach, abyśmy mogli się utrzymać. Jedyna we wsi spółdzielnia spożywcza znajdowała się daleko od naszego domu i tylko jeden raz w tygodniu można tam było robić zakupy. Wlokłam się wtedy po piachach z dzieckiem w wózeczku, Zariz zawsze biegł obok nas. Wystawałam w długich, denerwujących kolejkach, dźwigałam ciężkie kosze... Pewnego dnia, a był to piątek, panował w sklepie szczególny tłok, napięcie i zniecierpliwienie. Zariz wszedł tam za mną, ale ze strachu przed tym obcym tłumem zaczął uporczywie szczekać. Ludzie cofnęli się nie ukrywając gniewu i złości wobec mnie i psa. Próbowali wygnać go siłą, ale on przerażony śmiertelnie wskoczył pod bufet z kasą. Tam skulił się w ciasnym kącie... Sprzedaż została przerwana, wszyscy krzyczeli, przeklinali, odgrażali się, a ja byłam zupełnie bezradna. Mnie pies też już nie słuchał, warczał groźnie i nikomu nie pozwalał zbliżyć się do miejsca, w którym znalazł schronienie. Nawet i na mnie warczał wrogo, jakby mnie też się bał i zapomniał w tym zamieszaniu, kim jestem. Nie dowierzał, że zdołam go obronić przed tym rozzłoszczonym tłumem. Wreszcie udało mi się wywabić go spod kasy dobrymi słowami i... czekoladą. Drżałam cała ze zdenerwowania, gdy wyprowadzałam go ze sklepu, rezygnując już z zakupów. Ludzie odprowadzali mnie nienawistnymi niemal spojrzeniami, słusznie zresztą - każdy by się zląkł takiego dużego psa. A to przecież ich strach udzielił się zwierzęciu i napełnił wrogością. Jednak nic złego mu nie uczynili, widać wybaczyli jakoś i opanowali swój gniew na nas. Po roku opuściliśmy wieś kooperatywną. Nie mogliśmy się tam urządzić i jak wszystkie nowo przybyłe rodziny wróciliśmy do Hiryja w pobliżu Tel Awiwu, do obozu imigrantów, zwanego po hebrajsku maabara. Dziecko nasze rosło w namiocie, który zastępował nam dom. Zariz był przywiązany do jednego ze sznurów i przechodzący obok, szczególnie Żydzi przybyli z Iraku, bali się go niemal zabobonnie. Jakubek bawił się z Zarizem, gaworzył do niego swą dziecinną mową, wołał na psa "Aisz, Aisz!" Wsiadał na niego, jak na konia, tarmosił za uszy. Zariz znosił to wszystko cierpliwie, z miłością. Jednego dnia, gdy robiłam pranie w balii przed namiotem, usłyszałam radosne okrzyki dziecka oraz głośne mlaskanie i kichanie psa. Obejrzałam się - Zariz oblizywał się raz po raz ze smakiem, a Jakubek skakał wokół niego, klaszcząc wesoło w rączki bardzo czymś uszczęśliwiony. - La bijut, Aisz! (Na zdrowie, Aisz!) - powtarzał. Synek wyniósł psu garnek smalcu z paczki, którą dostaliśmy z Francji! Marek, mój brat, który wtedy mieszkał we Francji, pomagał nam trochę przysyłając co pewien czas paczki żywnościowe. Zariz wylizał skrupulatnie wszystko do dna... Szczęście, że nie rozchorował się z tego obżarstwa! Wyszłam na ścieżkę Wyszłam na dwór, na ścieżkę w ogrodzie. Zajrzałam do skrzynki pocztowej u bramy przed domem. Oddaliłam się od papieru i maszyny do pisania, gdzie tkwię nieustannie. Odetchnęłam czystym, świeżym powietrzem. Nie tym z moich dawnych obozowych wspomnień, które przeważnie opisuję. Wyprostowałam się, rozejrzałam wokoło - cisza, zieleń. W różnych zakątkach ogródka drzemią sobie koty w rozmaitych pozycjach. Na progu, na wycieraczce pod drzwiami, zasnęła we wzajemnych objęciach dwójka małych kociąt. Rozbudziły się, gdy wychodziłam. Uciekły spłoszone, a chciałam je pogłaskać... Pod krzakiem, w donicy z wielkimi liśćmi rozłożyła się wygodnie matka kociąt. Obdarzyła mnie ufnym, spojrzeniem. Kolczasty jeż dojadał, stukając dziobem w miseczkę, resztki zostawione przez koty. Wszystko więc w porządku - nie ma zgłodniałych, nieszczęśliwych. Nikomu niczego nie brak. Można wrócić do domu, do moich papierów, do pracy. Do odległych, mniej pogodnych doznań z lat wojny i zagłady. Niewiele czasu zostało mi dziś na pisanie. W domu czekają też inne zajęcia. Tak dobrze było zejść do ogródka, poczuć ten spokój, zadowolenie i sytość! Uświadomić sobie, że mam swój wkład w ten spokój i harmonię - w tę chwilę dobra. -------------- Prezentowany fragment pochodzi z książki Haliny Birenbaum "Życie każdemu drogie" Wydawnictwo Biały Kruk