W 1982 roku Stanisław Lem opisał "Jedną minutę", nieistniejącą książkę, która - przekonywał - jest stuprocentowym bestsellerem i nawet jeżeli nigdy nie powstanie, należałoby ją wymyślić. Trzydzieści lat później pomysł polskiego pisarza został zrealizowany w Stanach Zjednoczonych. Nick Montfort wygenerował tekst na bazie kodu, korzystając z zewnętrznej aplikacji ze strefami czasowymi. Napisanie kodu i wygenerowanie książki, zajęło mu... cztery godziny. Zafascynowany informatyką i literaturą autor na początku października był gościem specjalnym Międzynarodowego Festiwalu Literackiego Ha!wangarda w Krakowie. Dariusz Jaroń, Interia: Sądzi pan, że Stanisław Lem przewidziałby, w jakiej technice jego pomysł zostanie zrealizowany? Nick Montfort: - Jak najbardziej. Już w "Cyberiadzie" opisał możliwość automatycznego generowania poezji. Podobnie do Stanisława Lema myślał Italo Calvino. Sami nie zajmowali się tworzeniem literatury eksperymentalnej, ale mieli jej wyobrażenie. Już w czasach irlandzkiego pisarza Jonathana Swifta znana była idea automatycznego generowania rozpraw akademickich. - Idea stworzenia generatorów tekstu ma zatem długą historię. Samym generowaniem twórcy zajmują się od kilku dekad. Mój projekt od wcześniejszych prac odróżnia to, że udostępniam za darmo stworzony kod. Każdy kto chce, może go pobrać z internetu i wykorzystać do stworzenia własnej powieści lub przetłumaczyć. Skąd zainteresowanie recenzją Stanisława Lema, na tyle mocne, że zakończyło się powstaniem książki? - Wpadła mi w ręce w 1990 lub 1991 roku. Podobały mi się pomysły takich twórców jak Stanisław Lem czy Jorge Luis Borges, którzy nie pisali książek, tylko je wymyślali, opisywali jak powinny wyglądać. Uznałem, że to świetna zabawa. Recenzja Lema miała wielki wpływ na powstanie tego projektu, równie mocny jak "Chronostych na 1998 rok" Harry’ego Mathewsa. Literatura, którą się pan zajmuje, powstaje przy użyciu specjalnego kodu. Czy wymaga kodu, klucza, aby lepiej ją zrozumieć? - Potrzebujemy kodu, żeby zrozumieć każdą formę komunikacji, ale odczytanie mojej twórczości nie wymaga ani specjalnych urządzeń, ani dodatkowych umiejętności. Moje prace mają być dla ludzi. Mają prowokować, pobudzać do dyskusji, ale też być zrozumiałe. Powszechnie znane jest wykorzystywanie maszyn obliczeniowych na potrzeby wojska czy przemysłu, literatura, którą się zajmuję, wykorzystuje je na potrzeby artystyczne. Na fabułę "Zegara światowego" składają się krótkie opisy prostych czynności, wykonywanych przez ludzi na całym świecie. Czy nasze życie rzeczywiście jak tak płytkie i nudne? - Na pewno takie bywa. W literaturze eksperymentalnej fabuła często jest niewiadomą. Czasem nie mam pojęcia, jaki będzie efekt końcowy mojej pracy. Jednak w tym przypadku chciałem pokazać coś, co łączy ludzi na całym świecie. Wszyscy używamy języka, wielu mieszkańców naszej planety potrafi czytać i każdego dnia styka się z krótkimi, banalnymi tekstami. To oczywiście nie jest najbardziej ekscytująca strona czytania, ale bardzo częsta. Pracując nad "Zegarem światowym" bazowałem na radości, celebracji ludzkich doświadczeń, zaczerpniętych z dzieł Lema i Mathewsa, chciałem też wykorzystać do jego powstania generator. Dzięki temu książka była gotowa w cztery godziny. Gdzie umiejscowiłby pan literaturę elektroniczną, eksperymentalną? Czy może konkurować z tradycyjną? - Można powiedzieć, że to nowy drapieżnik, zdobywający coraz większy teren w dżungli. Traktuję literaturę elektroniczną jako rodzaj innowacji, która może wpłynąć na cały rynek. Tak jak w tradycyjnej literaturze pojawiają się nowe mody i kierunki, weźmy ogromnie popularne w Stanach "paranormal romance", czyli książki dla nastolatków z pogranicza opowieści romantycznej i horroru, tak mamy nowe sposoby tworzenia literatury. - Wracając do pytania o konkurencję. Myślę, że literatura elektroniczna może konkurować z e-bookami. Wydawcy tworzą je w standardowy sposób, przenosząc już istniejące dzieło literackie do formatu dającego się odtworzyć na komputerze, telefonie, tablecie czy czytniku. W literaturze elektronicznej większa jest inicjatywa autorów - programistów. I chociaż nie ma obecnie na rynku kluczowej pozycji, to może być interesującą alternatywą i mieć swoje znaczenie w literaturze. Kiedy zainteresował się pan literaturą elektroniczną? - Jeszcze w latach 80. zajmowałem się interaktywną fikcją. Zaciekawiło mnie wykorzystywanie obliczeń do tworzenia wirtualnej rzeczywistości. Próbowałem tworzyć pierwsze programy i proste gry. Miałem wyobrażenie, jak to może wyglądać. Potem porwały mnie idee Lema czy Calvino. Nad czym obecnie pan pracuje? - Jednym z moich największych literackich wyzwań jest przetłumaczenie nie tylko literatury elektronicznej, ale wszelkiej, wykorzystującej obliczenia na język angielski. W przypadku literatury tradycyjnej możemy wybrać się do najbliższej księgarni i znaleźć w niej całą gamę książek z całego świata. Mam doskonałą księgarnię blisko domu, ale o nowościach w literaturze elektronicznej niczego się w niej nie dowiem. W literaturze tradycyjnej o tłumaczenie i wydanie książki na nowych rynkach dbają wydawcy, w literaturze elektronicznej - czerpiąc z tradycyjnych wzorców - musimy dopiero nauczyć się dystrybucji, dostępności i właśnie dobrego przekładu. Jest pan specjalistą od mediów cyfrowych. Czy, trzymając się patrona naszej rozmowy, możemy wkrótce obudzić się w rzeczywistości opisywanej przez Stanisława Lema? - Media cyfrowe są wszechobecne, ale nie oznacza to automatycznego postępu. Na początku lat 80. wielu ludzi uczyło się programowania. Wielu z nich nie zostawało programistami, robili to z ciekawości, zafascynowani możliwościami jakie dawały komputery. Dzisiejsze urządzenia mobilne dają wiele możliwości, ale ciężko na nich programować. To mnie martwi. Coraz mocniej idziemy w stronę konsumpcji mediów cyfrowych, zatracając możliwość i umiejętność programowania i obliczania. - Nagrywamy dźwięki, robimy zdjęcia, filmy, ale programowanie na komórce czy tablecie jest prawie niemożliwe. A jak już uda nam się na komputerze zrobić ciekawy program, którym chcemy za darmo podzielić się z innymi internautami, to napotkamy wiele problemów, bo wielu korporacjom nie zależy na tym, żeby użytkownicy za darmo mieli dostęp do dobrego oprogramowania. To blokuje drogę postępu, jaki może nieść za sobą popularność mediów cyfrowych. Ciężko dziś mówić o podziale na tradycyjne i cyfrowe media, bo większość staje się cyfrowa. W jakim kierunku, pana zdaniem, rozwijać będą się media? - Rzeczywiście, mając na uwadze proces produkcji, wszystkie, a na pewno znaczna większość, mediów jest dzisiaj cyfrowa. Samo pisanie, projektowanie - to wszystko odbywa się na komputerach. Należy o tym pamiętać, ale mając na uwadze, że to nie jedyny sposób, w jaki media cyfrowe i internet zmieniają sposób w jaki piszemy i czytamy. Nie jestem wielkim zwolennikiem mediów społecznościowych, ale one doskonale pokazują to zjawisko. To już nie tylko przeniesienie dotychczasowych rozwiązań do internetu, tak jak chociażby gazety z wydań papierowych przechodzą na wersje on-line, ale tworzenie nowej, nieznanej wcześniej, rzeczywistości. I ten trend będzie się rozwijał. - Nie jest pytaniem czy gazety i czasopisma przeniosą swoją działalność do internetu, ale kiedy to się stanie? Ile z nich przetrwa? Czy w obecnej formie przetrwają koncerny medialne? To jedna strona medalu. Z drugiej, warto pamiętać, że, wracając do literatury, nie każda książka jest cyfrowa. Wciąż używana jest prasa, niektórzy autorzy piszą na maszynie. Ten ruch nie zniknie, ale będzie niszą. Sam wciąż programuję na komputerze Commodore 64, chociaż w ciągu lat powstało tak wiele nowego sprzętu. To nie żadna fanaberia, inni też tak robią. Dostrzega pan, na przykład na gruncie socjologii lub psychologii, zagrożenia, jakie może za sobą nieść rozwój mediów cyfrowych? - Klasyczne podejście socjologów, z jakim często się spotykam, zakłada, że gry wideo są źródłem przemocy. Idąc tą drogą możemy postawić pytanie czy filmy są źródłem przemocy? Albo komiksy? Weźmy "Hamleta". Roi się w nim od przemocy, ale chyba zgodnie stwierdzimy, że nie o celebrację przemocy w nim chodzi. Będąc teoretykiem i krytykiem mediów cyfrowych daleki jestem od stawiania ogólnych diagnoz. Mogę natomiast doradzić umiar i myślenie w korzystaniu ze wszystkiego w życiu. Także z mediów cyfrowych. Dobrze wykorzystane, mogą stymulować i rozwijać. Ważne jest to, że nie tylko jesteśmy ich odbiorcami, ale też tworzymy w dzisiejszych czasach media. To powoduje, że wiele osób nie sięga po poranną gazetę, nie ogląda wiadomości, tylko sprawdza najważniejsze wydarzenia na portalach społecznościowych. Jaką w obecnej sytuacji widzi pan rolę dziennikarzy w dostarczaniu informacji? - Weźmy przypadek sprzed kilku lat, awaryjnego lądowania samolotu na rzece Hudson. Nikt nie mógł dotrzeć na miejsce przed pasażerami i osobami znajdującymi się na najbliższym promie. To oni zrobili pierwsze zdjęcia, opublikowali pierwsze komentarze. To zmienia podejście do wiadomości z ostatniej chwili. Istotne jest pytanie o najważniejsze umiejętności pracowników mediów, których nie sposób zastąpić wpisem zwykłego uczestnika czy świadka zdarzenia. Dziennikarze piszący np. o polityce, prawie, czy nowych technologiach mają inną wiedzę od ustawodawców czy naukowców. Niezależnie od rozwoju mediów cyfrowych i łatwości dostępu do informacji, wciąż potrzebujemy, żeby ktoś dostarczał nam sprawdzonych, rzetelnych wiadomości. Czy, dajmy na to, 40 lat temu nie żyło się swobodniej? Telefon komórkowy nie dzwonił, nie czekał na nas mail od szefa, ani chmara pilnych powiadomień na Facebooku czy Twitterze... - Znam ludzi, którzy nie mają telefonu komórkowego. Ja nie mam konta na Facebooku. Oczywiście możemy funkcjonować bez tych wszystkich urządzeń, bez internetu. Należy stawiać pytanie, jak wpływają one na moje życie? Czy kontroluję je czy one kontrolują mnie? Czy nie mają negatywnego wpływu na moje życie towarzyskie? Niektórzy ludzie świetnie wykorzystują media społecznościowe i cyfrowe do aktywizacji swojego życia towarzyskiego, inni nawet jak przyjdą na przyjęcie, przesiedzą je z nosem w tablecie.