19 marca mija 30 rocznica wydarzeń, które przeszły do historii pod nazwą "prowokacji bydgoskiej". - Wszystko zaczęło się niewinnie. Chcieliśmy wraz z radnymi wojewódzkimi, z których wielu było rolnikami, podjąć temat wyżywienia narodu. Przecież wtedy symbolem polityki państwa w tej dziedzinie były kartki - wspomina Jan Rulewski, obecnie Senator, a wówczas przewodniczący Miejskiego Komitetu Zakładowego w Bydgoszczy. Nie doszło jednak do merytorycznej dyskusji. Działacze "S" nie zdążyli przedstawić swoich argumentów oraz postulatów rolników, którzy wchodzili w skład delegacji. Obrady przerwano używając wybiegów formalnych. Spotkało się to z protestem strony solidarnościowej oraz części radnych wojewódzkich. Pozostali oni na sali, by spisać wspólny komunikat. - Na strychu czekała ukryta milicja, o czym my nie wiedzieliśmy - relacjonuje po 30 latach Rulewski. Funkcjonariusze wpadli do sali obrad, by siłą usunąć opornych. Część milicjantów była w mundurach, a część po cywilnemu. - Ci ostatni - opowiada senator - mieli, jako znak rozpoznawczy wpinkę honorowego krwiodawcy". I rzeczywiście krew się polała. Jan Rulewski, Mariusz Łabentowicz i Michał Bartoszcze z rolniczej "Solidarności" zostali dotkliwie pobici. Trafili do szpitala, a zdjęcia dokumentujące brutalne działania MO obiegły, dzięki "S", cała Polskę. Akcja sił rządowych spotkała się z oburzeniem społeczeństwa. Rulewski wyjaśnia, że nie chodziło o to, że użyto siły wobec przedstawicieli Solidarności, którzy przyszli by spokojnie dyskutować nad rozwiązaniem poważnego problemu, o którym mówiły także porozumienia sierpniowe. Solidarność, a także zwykli ludzie poczuli się po raz kolejni oszukani. - Tak miało wyglądać 90 dni spokoju, o które apelował generała Jaruzelski - mówi Rulewski. Na znak protestu w Bydgoszczy i innych miastach Polski ogłoszono strajki i gotowość strajkową. Jak czerwona płachta na byka podziałał na ludzi oficjalny komunikat, że w Bydgoszczy nikogo nie pobito, a milicja działała zgodnie z prawem. - Badały mnie trzy specjalne komisje. Stwierdziły, że obrażenia, które miałem na głowie były wynikiem tego, że waliłem nią o podłogę - relacjonuje były szef bydgoskiej "S". Do stolicy województwa bydgoskiego zjechała 20 marca solidarnościowa Krajowa Komisja Porozumiewawcza (KKP). W specjalnym oświadczeniu stwierdziła, że z powodu ataku na Związek, jego władze i obrazę godności Związku odwołuje się wszelkie rozmowy z władzami i wprowadza stan gotowości strajkowej w całej "S". Władze związkowe uznały, że wydarzenia bydgoskie, to oczywista prowokacja. Sytuacja w kraju stawała się coraz bardziej napięta. By uspokoić wzburzenie wystąpił prymas Stefan Wyszyński. Wezwał zarówno rządzących, jak i naród do zachowania rozwagi. Biuro Polityczne KC PZPR dalej brnęło. 22 marca wydało komunikat, że działania milicji były zgodne z prawem. Tego było za wiele. KKP zapowiedziało, że jeżeli okoliczności pobicia działaczy "S" nie zostaną wyjaśnione, odbędzie się strajk ostrzegawczy. 27 marca na cztery godziny stanęła dosłownie cała Polska. - Był to największy strajk Europy. Uczestniczyło w nim 17 mln ludzi - podkreśla Rulewski. W proteście wzięli udział nie tylko członkowie Solidarności, ale nawet przedstawiciele zakładowych komitetów partii. Protestowały zakłady pracy, urzędy, uczelnie, szkoły, w tym także podstawowe. To podziałało na władze. Tego samego dnia, czyli 27 marca podjęły zerwane wcześniej negocjacje ze związkowcami. 30 marca Andrzej Gwiazda z "S" odczytał w telewizji wspólny komunikat, w którym rządzący przyznawali, iż użycie sił porządkowych dla usunięcia przedstawicieli Solidarności z budynku Urzędu Wojewódzkiego w Bydgoszczy było działaniem sprzecznym z przyjętymi dotąd i przestrzeganymi zasadami rozwiązywania konfliktów społecznych środkami politycznymi, przede wszystkim drogą negocjacji. "Rząd wyraża także ubolewanie z powodu pobicia trzech działaczy związkowych i zapowiada, że winni staną przed sądem" - czytał Gwiazda. Odpowiedzialni za "wydarzenia bydgoskie" nigdy nie zostali ujawnieni. Nawet dziś nie ma szans na ich odnalezienie. Część dokumentów dotyczących działań milicji została zniszczona. - Po porostu wyrwano pierwsze strony. Informacje, które mamy na ten temat zaczynają się od sierżanta - mówi Rulewski. Dodaje, że raczej nie poznamy nazwisk prawdziwych autorów prowokacji. Pytanie na temat prawdziwego charakteru "wydarzeń bydgoskich" pozostają bez odpowiedzi. "Nie wiadomo, czy pobicie działaczy "S" było prowokacją (jeśli tak, to czyją), czy samowolą funkcjonariuszy, czy może przygrywką do wprowadzenia w Polsce stanu wojennego" - pisze Grzegorz Majchrzak w "Encyklopedii Solidarności".