"Pan Wojciechowski jest radnym miasta? Nie wiedziałam" Czysty przypadek sprawił, że w ogóle mogliśmy zająć się tym tematem. W redakcji "Tygodnika" pojawiła się kobieta, by zamówić ogłoszenie w ramce na naszych łamach z podziękowaniami za "udzielenie pierwszej pomocy medycznej mojemu ojcu". Kobieta nie wiedziała nawet, jak osoba, której chce dziękować, ma na imię. Znała tylko nazwisko i potrafiła określić miejsce, gdzie mężczyzna prowadzi z żoną sklep. Po tych informacjach kompletne dane personalne szybko zostały ustalone. Chodziło o Ryszarda Wojciechowskiego. - Pan Wojciechowski jest radnym miasta? Nie wiedziałam, nie mam takich informacji, bo mieszkam w Sosnowcu. Do Tucholi przyjechałam kilka dni temu, jak dostałam wiadomość, że mój ojciec ma nagłe problemy ze zdrowiem.Tata mieszka w Tucholi od 5 lat, przeprowadził się tu z Mysłowic, by w tym wieku żyć w zdrowszym środowisku - przypomina Elżbieta Drej, kobieta, która postanowiła podziękować Ryszardowi Wojciechowski. "Niby tak powinien zareagować każdy człowiek, ale dobrze wiemy, że to przecież rzadkość". Za co konkretnie Elżbieta Drej jest mu wdzięczna? - Po tym, jak to się stało, szpital tucholski kontaktował się ze mną i moim synem telefonicznie. Dostaliśmy informację, że mój tata, Henryk Młyński, zasłabł na dworcu, ale na szczęście ktoś interweniował i zaczął udzielać pierwszej pomocy. Z tego, co nam powiedziano, ktoś to zrobił zupełnie bezinteresownie, po prostu usłyszał, że ktoś się przewrócił i ruszył z pomocą. To właśnie był pan Wojciechowski. Niby tak powinien zareagować każdy człowiek, ale dobrze wiemy, że to przecież rzadkość - opowiada dalej mieszkanka Sosnowca. - Ze służbą zdrowia mam wiele wspólnego, jestem farmaceutką i przez lata pracowałam w tym zawodzie. Dlatego z całą pewnością i przekonaniem mogę sama stwierdzić, że ten pan uratował życie mojemu tacie. Ojciec trafił co prawda w ciężkim stanie do szpitala, ale gdyby nie pan Wojciechowski i przeprowadzana przez niego reanimacja, tata nie miałby już po co do tego szpitala jechać. Ma pan rację, niech pan napisze o tym, co zrobił pan Wojciechowski, to przecież zachowanie warte każdego artykułu, nieważne czy chodziłoby o radnego, czy innego zwykłego obywatela - dodaje jeszcze Elżbieta Drej, zapowiadając, że za chwilę uda się do sklepu Ryszarda Wojciechowskiego, by podziękować mu już osobiście, a właściwie dopiero go poznać. Nigdy wcześniej przecież Wojciechowskiego nie widziała. "Naprawdę chcecie o tym pisać? To bardzo krępujące." - Stawiacie mnie w bardzo niezręcznej sytuacji i zakłopotaniu. Przecież w tym w ogóle nie ma tematu na artykuł. Naprawdę będziecie o tym pisać? To bardzo krępujące - tak na początek odpowiedział nam Ryszard Wojciechowski, kiedy wspomnieliśmy mu o wizycie mieszkanki Sosnowca w redakcji "Tygodnika". Chociaż nie było to łatwe, w końcu udało nam się go namówić, by dokładnie opowiedział, jak wyglądał przebieg wydarzeń na tucholskim dworcu. - Odprowadzałem syna rano na pociąg, na dworze było minut 10 stopni. Tego pana pamiętałem już z dworcowej poczekalni, gdzie czekał na ławce na ten sam kurs, co my. Już na peronie, kiedy wszyscy pasażerowie wsiadali powoli do pociągu - w tym mój syn - usłyszeliśmy odgłos upadku. Odwróciliśmy się, za nami leżał ten mężczyzna. Ułożyliśmy go na boku, zawiadowca przyniósł koc, tak jak mówiłem było bardzo zimno. Kilka osób zaczęło wzywać karetkę. Cały czas obserwowałem mężczyznę, do momentu jego ostatniego oddechu - relacjonuje, nadal w zakłopotaniu, Ryszard Wojciechowski. - Kiedy przestał oddychać, zacząłem robić mu masaż serca i sztuczne oddychanie usta-usta. Pierwszej pomocy udzielałem do momentu przyjazdu karetki. Akcję serca przywrócili dopiero ratownicy z karetki odpowiednią aparaturą, następnie wymuszając oddech - opowiada dalej tucholanin. Po interwencji ratowników udał się za karetką do szpitala, gdzie ratowany mężczyzna trafił na OIOM. "Przecież gdybym tego nie zrobił, nie mógłbym kolejnego poranka spojrzeć w lustro". Poczekał w szpitalu około godziny na informacje o stanie zdrowia mężczyzny. - Kiedy usłyszałem, że już oddycha normalnie, wróciłem jeszcze na dworzec, żeby dać znać tamtejszym pracownikom, że jest lepiej. Oni też się martwili. Sam chce od razu podziękować zawiadowcy i jednemu z odprowadzających kogoś na pociąg. Towarzyszyli mi i pomogli przy tych wydarzeniach. Wcześniej sam pociąg odjechał dopiero, jak zapewniliśmy jego obsługę, że poradzimy sobie - dodaje nam Ryszard Wojciechowski pozostający w przekonaniu, że tak jak on zachowałby się każdy inny człowiek. - Nadal uważam, że tu nie ma o czym pisać. Córka tego pana przyszła mi wtedy dziękować, z kwiatami - zupełnie niepotrzebnie. To zwykły ludzki odruch. Teraz nawet ma się jeszcze wątpliwości: "czy na pewno zrobiłem wtedy wszystko dobrze, czy mogłem pierwszej pomocy udzielić wtedy skuteczniej". Przecież gdybym tego nie zrobił, nie mógłbym kolejnego poranka spojrzeć w lustro. Tu chyba pojawia się jakiś egoistyczny powód udzielania takiej pomocy, na pewno w jakimś stopniu interweniuje się w takich sytuacjach, by móc każdego ranka spokojnie wstawać, bez wyrzutu sumienia, a ze świadomością, że nie zostawiło się osoby, która potrzebuje pomocy - mówiąc tak tucholanin powtarza jeszcze, że jego zdaniem na pewno wiele osób zareagowałoby tak jak on, jednak mogliby oni nie mieć odpowiedniej wiedzy, a nawet predyspozycji do udzielenia pierwszej pomocy. - W takich sytuacjach świadek zastanawia się nawet, czy ma przy sobie chusteczkę, by wytrzeć usta potrzebującego przed udzieleniem pomocy. Na pewno pojawia się pewna trudna do pokonania bariera. U mnie jest z tym inaczej. Ja i moja rodzina od lat jesteśmy związani ze służbą zdrowia. Ja pracowałem kiedyś w branży sprzętu medycznego, żona prowadzi ten sklepik [sklep zielarsko-medyczny - przyp. red.], jeden z synów jest ratownikiem medycznym. Jesteśmy więc jakoś uwrażliwieni na punkcie zdrowia. To może też jakiś czynnik, który pchnął mnie do szybkiej interwencji - zastanawia się Ryszard Wojciechowski i dodaje, że życzy osobie, której udzielił pomocy, jak najszybszego powrotu do zdrowia. Jeszcze na koniec rozmowy kilka razy dopytywał, czy na pewno "Tygodnik" musi o tej sprawie pisać i czy nie lepiej w ogóle nie poruszać tego tematu. Odpowiedzieliśmy, że o pisaniu tego tematu już szeroko rozmawialiśmy z kobietą, która jest tak bardzo mu wdzięczna za ratowanie życia jej ojca. Wojciechowski ostatecznie po jeszcze jednej prośbie zgodził się na publikację swojej relacji. Lepiej udzielić niefachowej pomocy niż nie udzielać jej wcale. O opisanej wyżej akcji ratowniczej porozmawialiśmy z lekarzem i - podobnie jak w przypadku Wojciechowskiego - osobą publiczną poprzez samorząd, Wojciechem Kroplewskim. Przyznał on, nieco podobnie jak sam Ryszard Wojciechowski, że generalnie pomoc jest ludzkim odruchem. Co innego, gdy pomoc ta jest przeprowadzana o wiele bardziej profesjonalnie, a co za tym idzie skuteczniej niż w przypadku każdej innej osoby. - Przy takiej okazji warto podkreślić i przypomnieć - każda pomoc, a w tym oczywiście ta niefachowa jest zawsze bardziej wartościowa niż nieudzielenie tej pomocy. Najbardziej skuteczna pomoc to ta, która ma miejsce w czasie do 3-5 minut od tak nagłego zagrożenia zdrowia i życia. Dlatego zawsze lepiej podjąć się pomocy nieprofesjonalnej i takiej na którą nas stać, niż w ogóle jej nie podejmować - tłumaczy i apeluje Wojciech Kroplewski. - Na zachodzie panuje teraz prawidłowy trend - instalowanie defibrylatorów w miejscach publicznych, także we wszelkich marketach. Ogromną większość nagłych zasłabnięć zagrażających życiu jest bowiem migotanie komór, czyli zaburzenie rytmu serca. Nadal jednak trudno jest przekonać ludzi do odważnego skorzystania z takiego sprzętu. Jakaś naturalna bariera występuje. Dlatego powtórzę: zawsze lepiej jest udzielić szybkiej, niefachowej pomocy ratowniczej niż nie udzielać jej wcale - jeszcze raz podkreśla Kroplewski. Piotr Paterski