25 stycznia w Sądzie Rejonowym w Szubinie rozpoczął się proces myśliwego oskarżonego o zastrzelenie rasowego psa latem ubiegłego roku w Złotowie. Myśliwy nie czuje się winny. Właścicielka zapewnia, że pies nie był zdziczały. Sprawę prowadził sędzia Jacek Tadych. Podczas pierwszego w tej sprawie procesu przesłuchał oskarżonego oraz siedmiu świadków. Henryk P. z Bydgoszczy jest łowczym w Kole Łowieckim Złoty Róg. Pod koniec lipca ubiegłego roku przygotowywał teren w Złotowie przed polowaniem dewizowym. W tym czasie Gracjana Wesołowska ze Złotowa i przebywająca u niej na wakacjach Sylwia Kumilewska z Bełchatowa ze swoim czternastomiesięcznym owczarkiem belgijskim wybrały się na przejażdżkę konno. Obie zeznały, że poruszały się stępem, a suczka biegła przy nich oddalając się zaledwie kilka razy na parę chwil. Myśliwy natomiast zeznał, że obserwował psa około pół godziny i w tym czasie nie zauważył, żeby z kimś był. Czekał na przybycie strażnika łowieckiego. - Usłyszałem szum w zagajniku, a po chwili z zagajnika wybiegła sarna, a za nią biegł ten pies - mówił przed sądem Henryk P. - Sarna moim zdaniem była zmęczona. Odległość między nią a psem zmniejszała się, więc podjąłem decyzję, aby ratować sarnę. Oddałem jeden strzał. Niecelny. Powtórzyłem strzał, który był celny. Nie chciał oddać psa Potem z lasu wyszła właścicielka psa. Wywiązała się dyskusja. Henryk P. zeznał, że poinformował właścicielkę, że dopuściła się wykroczenia puszczając psa luzem. Na miejsce dotarła także koleżanka z końmi, która podjęła decyzję, żeby powiadomić policję i wyjaśnić sprawę w dalszym postępowaniu. Przybyła policja, wezwano techników. - Zanim podeszliśmy do mojego psa zapytałam, co z nim zrobił, powiedział, że już jest po psie - mówiła Sylwia Kumilewska. - Mówił to, jakby się nic nie stało, a potem chwycił psa za przednie łapy i ciągnął w stronę samochodu. Szłam za nim i prosiłam, żeby mi go oddał. Pan wrzucił psa do samochodu, a ja od tego momentu byłam w szoku. Sylwia Kumilewska, będąca oskarżycielką posiłkową pytała, dlaczego myśliwy nie chciał oddać psa. Ten zeznał, że pies był dowodem w sprawie, więc chciał go zabezpieczyć. Sędzia przypomniał, że we wcześniejszych zeznaniach Henryk P. wspomniał o zamiarze utylizacji. Potem jednak myśliwy przyznał, że żadnych z ustrzelonych psów nie utylizował. - W przeszłości strzeliłem kilka wałęsających się psów, zazwyczaj je zakopywałem - mówił Henryk P. Sylwia Kumilewska podkreślała, że suczka nie stanowiła zagrożenia, nie była agresywna, nie interesowała się innymi zwierzętami. Właścicielka sama ją układała metodą pozytywnego skojarzenia, pies był posłuszny i przybiegał na wezwanie. Przyznała, że w chwili zdarzenia nie miała smyczy. Zeznała też, że oskarżony groził jej, że jeśli zadzwoni po policję, to ona dostanie mandat za to, że pies biegał luzem. Decyzję o powiadomieniu policji podjęła Gracjana Wesołowska, która skorzystała z telefonu sąsiada wracającego ze swoich stawów. Ona także zwracała uwagę na to, że pies był przyjazny i posłuszny, przybiegał na wezwanie, dlatego wraz z właścicielką zaniepokoiły się, kiedy po drugim strzale nie przybiegł. - Od chwili oddalenia się psa od nas do strzału minęły może 2-3 minuty - mówiła przed sądem Gracjana Wesołowska. - Uważam, że gdyby psa nie było 25-30 minut, to koleżanka na pewno by się tym faktem niepokoiła. Mirosław Z., sąsiad, który tego dnia był nad swoimi stawami sąsiadującymi z miejscem zdarzenia przyznał, że tego dnia nie widział kobiet spacerujących konno z psem w pobliżu tego miejsca. Zobaczył je już po zdarzeniu, jak wraz z oskarżonym stały przy suczce. Płakały. Pożyczył swoją komórkę, żeby można było wezwać policję. - Tego dnia ich nie widziałem, ale widywałem wcześniej - mówił mieszkaniec Złotowa. - Ten pies się trzymał dziewczyn. Często widziałem, jak one jadą konno, a ten pies był przy nich i nawet dziwiłem się, że nigdzie nie odbiega, nie ucieka. Przyznał też, że słyszał o tym, że myśliwi interweniowali u ludzi, którzy puszczali psy luzem, że często były to interwencje bezskuteczne. Jednak w większości wiadomo było, kto jest właścicielem i do zastrzeleń psów nie dochodziło w tym miejscu. Przed sądem stanął też Robert N., strażnik łowiecki, który przybył na miejsce po zastrzeleniu psa. Zeznał, że sprawa wałęsających się psów była często omawiana w gronie myśliwych, że sam dwa lata temu zastrzelił trzy zdziczałe psy. Tego dnia przyjechał na miejsce, by podjąć decyzję co do tego, czy pies jest zdziczały i należy go zastrzelić, czy posiada właściciela, którego trzeba powiadomić. Sędzia dopytywał, ile razy tego wieczoru oskarżony kontaktował się z nim telefonicznie. W pierwszych zeznaniach twierdził, że raz, w kolejnych, że dwa razy, a przed sądem zeznał, że były to trzy rozmowy telefoniczne. Henryk P. przed sądem też twierdził, że były to trzy rozmowy telefoniczne - dwa przed zabiciem psa i jedna krótko po strzałach. Podczas rozprawy okazało się także, że jeden z myśliwych obserwował kobiety na koniach będąc po drugiej stronie Noteci. Był to Lech G. z Bydgoszczy, podłowczy w kole Złoty Róg, tym samym, do którego należy Henryk P. Psa przy nich nie widział. Strzały słyszał, ale nie wiedział, skąd dobiegają i dlaczego padły. Dopiero kiedy wracał do domu, zadzwonił do niego strażnik łowiecki i poinformował o zdarzeniu. Wizja lokalna Henryk P. uważa, że dobrze ocenił sytuację i słusznie zrobił strzelając do psa. Podkreślał, że chciał ratować sarnę. Nikt inny nie zeznał, że widział tego dnia w tym miejscu sarnę. - Czy postąpiłby pan tak drugi raz? - pytał sędzia Jacek Tadych. - Uważam, że nie miałem alternatywy i musiałem strzelić - powiedział Henryk P. Sprawa tego dnia nie została zakończona. Obrońca zasugerował, że być może złoży wniosek o przeprowadzenie wizji lokalnej w celu zmierzenia odległości, o których była mowa. Jacek Tadych powiedział, że nie ma powodu, żeby taki wniosek odrzucać. Sprawa została odroczona do 8 marca. Magdalena Kruszka