- Gdy umarł Stalin, to przyjechały do mnie władze i powiedzieli, żeby o 1200 godzinie, jak będzie Stalin chowany, dzwony biły. Ja się nie zgodziłem i powiedziałem, że Stalin nie był przecież katolikiem, to z jakiej racji mają bić dzwony w kościele? Na to oni pokazali decyzję podpisaną przez kanclerza Kurii Poznańskiej nakazująca użycie dzwonów. Na to ja powiedziałem, że należę do Archidiecezji Gnieźnieńskiej i mnie nie obowiązuje decyzja z Poznania. Panowie widząc, że nic nie zdziałają, poszli sobie i zostawili mnie w spokoju - do dziś ks. Radomski ma satysfakcję, że wówczas dzwony w kościele w Sośnicy nie zabiły. Powołanie pojawiło się w gimnazjum Ks. Edmund Radomski urodził się 8 listopada 1912 r. w Mogilnie. Był najmłodszym z dziesięciorga dzieci Władysława i Praksedy Radomskich. - Dzięki pracy i wielkiej zaradności rodziców, pomimo tak licznej rodziny, żyli bardzo dostatnio - wspomina ks. Radomski. Naukę w szkole podstawowej ukończył w rodzinnym Mogilnie. Natomiast do gimnazjum, a następnie szkoły średniej uczęszczał w Krotoszynie, a później w Rawiczu. To właśnie podczas nauki w gimnazjum zauważył drzemiące gdzieś głęboko w sercu powołanie do kapłaństwa. W czerwcu 1936 r. po zdaniu egzaminu dojrzałości wstąpił do Seminarium Duchownego w Gnieźnie, którego w tym czasie rektorem był ks. Michał Kozal, późniejszy biskup włocławski, w 1987 r. beatyfikowany przez Ojca Świętego Jana Pawła II. Studia teologiczne w seminarium przerwał ks. Radomskiemu wybuch II wojny światowej. Aresztowany przez Niemców W obawie przed wywiezieniem przez Niemców w głąb Rzeszy podjął pracę w mogileńskiej cegielni, a później w cukrowni w Janikowie. Przez krótki czas zajmował się księgowością u mieszkającego w Mogilnie Niemca. W 1943 r. pod zarzutem posiadania broni palnej został aresztowany i osadzony w więzieniu, gdzie poddawany był torturom. Okres ten ks. Radomski wspomina jako najtrudniejszy i najbardziej bolesny w swoim życiu: - W czasie okupacji siedziałem w więzieniu, ponieważ spaliła się cegielnia, a na jej terenie były szopy, w których ludzie w 1939 r., jak uciekali przed Niemcami, spali i prawdopodobnie to oni ukryli tam pod dachem broń. A że ja wraz z siostrą Jadwigą niedaleko mieszkałem, to mnie posądzili, że broń była moja i mnie aresztowali. Potem bili, abym się przyznał. Jak mnie Niemiec uderzył w twarz, to myślałem, że mi wszystkie zęby wyleciały. Ale proszę sobie wyobrazić, że moja siostra, która wtedy pracowała w Spółdzielni Mieszkaniowej pod zarządem niemieckim, zrobiła wszystko, aby mnie uwolnić. Spółdzielnią kierowało dwóch Niemców, którzy ze względu na swój wiek nie poszli na wojnę, ale byli przeciwni Hitlerowi. Mieli natomiast wielkie zaufanie do pracujących tam kobiet. - Moja siostra Jadwiga opowiedziała im o mojej sytuacji i dzięki ich interwencji wypuszczono mnie z więzienia. To był jeden epizod z mojego życia, jak byłem więziony, ale to się zaraz nie skończyło. Musiałem się codziennie zgłaszać na Policji jako zakładnik, że w razie gdyby jakiś Niemiec zginął, to 10 Polaków byłoby rozstrzelanych i ja do tej dziesiątki należałem - opowiada ksiądz.