Do największej katastrofy w historii polskich kolei, zderzenia rozpędzonych pociągów w miejscowości Brzoza niedaleko Torunia, doszło dokładnie o godz. 4.30, 19 sierpnia 1980 roku. Z nieustalonych do dziś przyczyn, maszynista oczekującego w podtoruńskim Otłoczynie składu, złożonego z pustych wagonów towarowych, ruszył na szlak w kierunku Torunia. Maszynista zignorował sygnał "Stój"! Maszynista nie otrzymał pisemnego rozkazu wyjazdu, zignorował sygnał "Stój!" na semaforze, rozpruł rozjazd i wjechał na tor przeznaczony do jazdy w przeciwnym kierunku. W tym czasie znajdował się już na nim osobowy pociąg relacji Kołobrzeg-Łódź, który tego dnia z półgodzinnym opóźnieniem wyjechał z Torunia. Służby zabezpieczenia ruchu kolejowego szybko odkryły zagrożenie, ale z powodu braku łączności radiowej z maszynistami nie były w stanie zatrzymać pociągów. Po kilku minutach doszło do czołowego zderzenia obu lokomotyw w niewielkim wąwozie, koło stacji Brzoza Toruńska. "To był straszny widok" - Po dojściu do skarpy wąwozu torowiska, ujrzałem straszny widok: leżące i wiszące na wagonach martwe ciała, niektóre bardzo zmasakrowane. Wokół rannych krzątały się już służby medyczne. Ponieważ rozmiar tragedii przerastał nasze możliwości w usuwaniu skutków wypadku, wezwano dodatkowo dwa pociągi ratunkowe - wspominał w czwartek Kazimierz Janicki, emerytowany naczelnik Lokomotywowni Pozaklasowej PKP w Toruniu, uczestnik akcji ratowniczej po katastrofie. Zostały jedynie zgliszcza Siła zderzenia była tak wielka, że służby ratownicze nie mogły w pierwszych minutach ustalić nawet liczby wagonów pociągu pasażerskiego. Dopiero policzenie ocalałych wózków podwozia pozwoliło stwierdzić, że z pierwszego wagonu niemal nic nie pozostało. - Jak się przyjechało, to nie wiedziało się za co złapać, a wszyscy wołali pomocy. To były jedne zgliszcza. Gdzie się dało wejść, to się wchodziło i dawało zastrzyk przeciwbólowy, ale wyjąć nie można było, bo to wszystko było pozginane, a ci ludzie przygnieceni - relacjonował Janusz Cetler, lekarz zakładowy toruńskiej parowozowni. Katastrofy nie przeżyło 67 osób Z powodu rozlania w miejscu katastrofy ogromnych ilości paliwa z lokomotyw nie można było używać ciężkiego sprzętu mechanicznego i palników do cięcia metalu. Kolejarze, żołnierze, milicjanci i funkcjonariusze SOK wydobywali ciała z rumowiska przez wiele godzin. Na miejscu katastrofy zginęło 65 osób, a dwie kolejne zmarły w szpitalach. Poważnych ran doznały 64 osoby. Gierek nie patrzył na nikogo Już w kilka godzin po katastrofie na miejsce przyleciał ówczesny szef państwa, I sekretarz PZPR Edward Gierek wraz z premierem Edwardem Babiuchem. - Stał na skraju skarpy, nie patrzył na nikogo. Powiedział cicho, bardziej chyba do siebie niż do mnie: "dlaczego doszło to tej straszliwej tragedii?". Odpowiedziałem również cicho: "tego jeszcze nie wiemy" - relacjonował Kazimierz Janicki. Msza i nowa tablica dla ofiar tragedii W Brzozie, w miejscu, gdzie stoją krzyż i symboliczny pomnik, odbyły się w czwartek uroczystości rocznicowe, rozpoczęte mszą świętą pod przewodnictwem biskupa toruńskiego Andrzeja Suskiego i księdza Ryszarda Kwiatkowskiego, 30 lat temu proboszcza parafii w Otłoczynie, który udzielał ofiarom i rannym sakramentu namaszczenia. Nazwiska ofiar katastrofy upamiętniono na nowej tablicy. Dokładne przyczyny wciąż nieznane Przyczyny katastrofy badały w 1980 roku niezależnie dwie komisje: rządowa i PKP. Ustalenie ciągu zdarzeń poprzedzających tragedię nie pozwoliło jednak do dziś jednoznacznie określić jej przyczyn. Zdaniem historyków i ekspertów zdecydowało przede wszystkim zmęczenie maszynisty pociągu towarowego, który niemal bez przerwy pełnił służbę przez około 25 godzin. Ogromne liczby nadgodzin pozwalały kolejarzom zarobić więcej, niż standardowa, niska płaca, a jednocześnie zjawisko to tolerowały władze PKP, gdyż kolei stale brakowało personelu. - Było to możliwe, bowiem w Toruniu okazał dyspozytorowi lokomotywowni sfałszowaną dokumentację z której wynikało, że nie wyczerpał on dopuszczalnego limitu czasu pracy w wysokości dwunastu godzin. Chciał po prostu więcej zarobić... - ocenił prof. Wojciech Polak z toruńskiego uniwersytetu, który badał okoliczności katastrofy. Ruszył wbrew wszelkim przepisom Pociąg towarowy wyjechał na szlak wbrew wszelkim przepisom i zabezpieczeniom. Maszynista, zgodnie z procedurą, odnotował jednak w dokumentach moment wyjazdu i niemal do ostatniej chwili obsługiwał tzw. czuwak, urządzenie które powinno zatrzymać pociąg w przypadku jakiejkolwiek niedyspozycji obsługi. Widząc światła z przeciwka uruchomił hamulce, ale nie uciekł z kabiny i zginął na miejscu.