Adam Górnik - młody błyskotliwy prokurator. Kochający mąż i troskliwy ojciec. Wzorowy obywatel. Jeden z najmłodszych zabójców w Polsce. Kiedy miał piętnaście lat, zamordował szkolnego kolegę, chuligana i postrach innych uczniów, Filipa "Korsarza" Korsarskiego, uderzając go młotkiem w głowę. Wiele lat później dostaje wezwanie; jest przekonany, że wreszcie odkryto zwłoki jego ofiary. Teraz będzie mógł poprowadzić śledztwo we własnej sprawie i ostatecznie zatuszować zbrodnię. Jednak na miejscu znajduje ciało zabitej parę dni wcześniej dziewczynki. Szczątki "Korsarza" zniknęły. Czyżby wrócił zza grobu, żeby się zemścić? Zaczyna się gra z zabójcą, którego okrucieństwo przekracza ludzką wyobraźnię. Górnik musi rozwiązać zagadkę potwora z przeszłości, odnaleźć go i powstrzymać. Wynajmuje detektywa Dawida Wolskiego, znanego z niekonwencjonalnych metod działania i wątpliwej etyki zawodowej. * Wraz z wydawnictwem Czarne przygotowaliśmy konkurs, w którym można wygrać kilka egzemplarzy powieści Wojciecha Chmielarza. Aby móc zdobyć jeden z nich wystarczy zmierzyć się z niżej przedstawionym zadaniem konkursowym. Wcześniej polecamy jednak lekturę fragmentu książki. Fragment powieści "Zombie" Dawid przeczesał palcami włosy. Wydały mu się tłuste i pomyślał, że skoro już się odstawia, to powinien je umyć. Ale nie było czasu. Nie, inaczej. Wydawało mu się, że nie ma czasu. Wrócił do domu, przebrał się w koszulę i starą marynarkę, która była na niego za luźna. Zjadł coś i siadł do komputera. Rozegrał dwa mecze w World of Tanks i popodglądał Martę w mieszkaniu Karoliny. Dziwnie było wiedzieć, jak "pani, która się źle prowadzi" naprawdę się nazywa, i rozmawiać z nią w cztery oczy. Lubił wymyślać niestworzone historie na temat jej nocnych prac domowych. Rozwiązanie tej zagadki okazało się banalne i przez to nieoczekiwanie przykre. Dawid pomyślał, że pewnie tak jest ze wszystkim w życiu, bo rzeczywistość nie dorasta do wyobrażeń. Nawet w sprawie "Korsarza". Chryste, facet może naprawdę pojechał na Pławniowice czy kąpielisko w Czechowicach, utopił się i do teraz leży na dnie. A Górnik każe go szukać, bo albo go popier..., albo założył się z kimś z roboty. Raczej to pierwsze. Dawid wytarł dłoń o spodnie i zapukał do drzwi oklejonych tandetną sklejką. Matka "Korsarza" mieszkała w niskim bloku przy Płowieckiej, w pobliżu kortów tenisowych oraz siedziby Straży Miejskiej. Budynek jakich wiele w tej okolicy. Stary, ale odnowiony. Dzięki unijnemu dofinansowaniu oklejony ocieplającym styropianem i pomalowany gustownym pastelem. Jego czerwonego dachu nie zdążyły jeszcze pokryć pyły z miejskiego powietrza. Przyjemny standard. Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem i w Dawida uderzył zaduch dawno niewietrzonego mieszkania. Pomieszanie kurzu, suchego, rozgrzanego od pracujących na maksa kaloryferów powietrza, papierosów i alkoholu. Właściwie - zupełnie tak samo jak u niego. Stała przed nim kobieta niższa od niego o głowę. Twarz miała pomarszczoną, ale w nieregularny sposób, jakby starzała się w różnym tempie - czoło było gładkie, a policzki i szyja obwisłe prawie jak u buldoga. Trochę się garbiła. Miała na sobie dres, na nogach klapki i gołe nogi. Paznokcie u stóp pomalowała na krwistoczerwony kolor. Zrobiła to dawno temu, bo lakier zdążył już odprysnąć. - Nic nie kupię - powiedziała. Głos miała zachrypnięty. - A ja nic nie chcę sprzedać - odpowiedział Dawid. - To po co pan tutaj? - zapytała, przyglądając mu się podejrzliwie. - Mogę wejść? - Ale ja nic nie kupię! - powtórzyła głośniej. - Ja nie w tej sprawie. - To ze wspólnoty? Przyjdą pieniądze, to zapłacę. Mówiłam. Zresztą wcale tak nie zalegam. Ten z sąsiedniej klatki zalega bardziej. Ale jego tak nie nachodzicie, co? Bo ma tego psa pewnie, to się boicie. Też sobie takiego kupię, gnoje głupie. - Nie jestem ze wspólnoty - uspokoił ją Dawid, równocześnie robiąc spokojny krok do przodu. Stanął bokiem, jeszcze jeden ruch i już połową ciała był wewnątrz. - Jestem prywatnym detektywem i chciałem porozmawiać o pani synu. O Filipie. Chwyciła go za klapę marynarki. Bez agresji. Raczej po to, żeby mieć się o co oprzeć, albo dlatego że chciała go dotknąć, sprawdzić, czy jest prawdziwy. Przyglądała mu się podejrzliwie, ale też z pewną dozą nadziei. - Ale dlaczego? Po co? Czy naprawdę? - wychrypiała te trzy pytania właściwie bez przerwy na oddech. - Pracuję dla fundacji Itaka. Słyszała pani o niej? - To ta od zaginionych. - Właśnie. Dostali... Dostaliśmy właściwie dotację na przeprowadzenie projektu związanego z poszukiwaniem dawno zaginionych osób. - Unijną. - Raczej z ministerstwa. Ja się tam nie znam - mówił płynnie Dawid, równocześnie wchodząc w głąb mieszkania i rozglądając się dookoła. Wydało mu się i porządne, i zaniedbane. Wszystko stało na swoim miejscu. Tu kredensik, tam tapczan, dywan, stół nakryty białym obrusem. Rżnięty kryształ, kilka gazetek na półce oraz zdjęcia "Korsarza" i jego siostry sprzed lat, niezłej laski swoją drogą. Dawid był ciekaw, jak teraz wygląda. Obrazek ze świętym Antonim, jeden krucyfiks nad drzwiami, drugi zawieszony centralnie na ścianie, co już sprawiało wrażenie pewnej przesady. Mimo tego względnego porządku kwiaty w doniczkach od tygodni nie widziały wody. Jako tako trzymał się jeszcze rozległy zamiokulkas, ale on też już zdychał w roślinnym odpowiedniku przedłużającej się agonii. Szare od brudu firanki ledwo przepuszczały światło. Całe mieszkanie wydawało się przez to jakby tonąć w gęstej zupie. - Ale dlaczego pan do mnie przyszedł? - zapytała. - Dotacja dotyczy projektu, którego celem jest powtórne zainteresowanie się osobami dawno zaginionymi. Monitoring oraz audyt tych spraw. Czasami okazuje się, że dzięki spojrzeniu na pewne wydarzenia z perspektywy lat udaje się dostrzec jakieś szczegóły, fakty, które pomagają wyjaśnić los zaginionych - kłamał gładko Dawid. - Sprawa zaginięcia pani syna została wytypowana do pilotażu. - Ale ja się nie zgłaszałam. - Być może pani nie, ale ktoś z rodziny? Rodzeństwo Filipa? - Może córka - powiedziała kobieta po zastanowieniu. - Zadzwonię do niej. Dawid machnął dłonią. - Nie trzeba. Ważne, że to ja mam panią w dokumentach. Kto zgłosił i dlaczego, to sprawa drugorzędna. - To coś kosztuje? - zapytała cichutko, nieśmiało. Bała się odpowiedzi. Dawid wiedział już, że ją ma. - Ministerstwo pokrywa sto procent kosztów - stwierdził stanowczo. - Chcę to powiedzieć jasno i wyraźnie, żeby nie miała pani żadnych wątpliwości. W związku z udziałem w programie nie wyda pani ani złotówki, ani grosika. Jeśli w przyszłości ktoś się do pani zgłosi z taką ofertą, żądając przy tym pieniędzy, proszę natychmiast zadzwonić do fundacji. Bo to będzie oszust. Położyła dłonie na swojej piersi, w okolicy serca i odetchnęła głęboko. Na jej twarzy pojawiło się coś w rodzaju uśmiechu - zmęczonego, niepewnego oraz jednak pełnego niedowierzania. - Przyniosę coś do picia - powiedziała matka "Korsarza". - Proszę poczekać. - To nie jest konieczne! - zawołał za nią, ale ona już zniknęła w kuchni. Zaklął bezgłośnie. Tradycyjna polska gościnność, jej mać. Jakby nie można było po prostu siąść i załatwić prostej sprawy. Wyciągnął z kieszeni komórkę. Wysłał SMS-a do Marty z pytaniem, jak jej idzie u Karoliny i jak się czuje. Sprawdził raz jeszcze pokój w nadziei, że uda mu się znaleźć coś istotnego dla sprawy, ale trafił tylko na kilka zasuszonych ciał much lub innych owadów w okolicy okna. Wydało mu się, że zdechły tutaj z głodu lub starości. Po chwili zabrzęczał jego telefon. Odpowiedź od Marty. Napisała: "Jest OK" i dodała uśmiechniętą buźkę na końcu. Do pokoju wróciła matka "Korsarza". Na emaliowanej tacy niosła dwie szklanki z herbatą w metalowych koszyczkach, które dzwoniły przy każdym jej kroku. Obok leżała paczka posypanych obficie cukrem herbatników. Położyła to wszystko na stole. - Pan się częstuje. Sięgnął po ciastko, bo nigdy nie rezygnował z darmowego posiłku. Nawet takiego kiepskiego. Zjadł je kilkoma gryzami i od razu wziął następne. A ona już zaczęła mówić. - Nie wiedziałam, że jeszcze kogoś mój Filipek interesuje - stwierdziła ze smutkiem. - Tyle lat minęło. Myślałam, że wszyscy zdążyli zapomnieć. Bogiem a prawdą, to wtedy też mało kogo to interesowało. - Naprawdę? Pamiętam, że były artykuły w gazetach. Plakaty. - To potem, jak się wystraszyli - powiedziała ze złością i pogardą w głosie. - Najpierw zgłosiłam sprawę na policję, ale oni zupełnie się nie przyłożyli. To dlatego, że mieli na niego papiery. Kilka razy lądował na komendzie. Pobicie, jakieś drobne kradzieże. No, łobuziak z niego był. Dawid o mało co nie zakrztusił się herbatnikiem, kiedy usłyszał słowo "łobuziak". Nie pasowało do "Korsarza". Kojarzyło się z bohaterami powieści Niziurskiego czy Bahdaja o dzieciakach, które może i wpadają w kłopoty, ale przede wszystkim mają złote serca. "Korsarz" bardziej przypominał Erica Cartmana z South Parku. Zły do szpiku kości chłopak, który tylko szuka okazji, żeby komuś zrobić krzywdę. - To był początek wakacji. Powiedzieli mi wtedy, że pewnie bez słowa się spakował i pojechał gdzieś w Polskę z kolegami. Mówili, że znajdzie się sam, jak zrobi się zimno - rozgadała się kobieta. - Ale jak on miał gdzieś pojechać, skoro wszystko zostawił w domu? Plecak, ubrania, buty, pieniądze. Tylko dziesięć złotych mi zabrał z portfela. Teraz to wiem. Wtedy byłam głupia. Uwierzyłam im. Pomyślałam, że może mają rację. Pojechał, to wróci. Myślałam, że oni tak szczerze, ale teraz widzę, że im to było na rękę. Dupsk im się zza biurka nie chciało podnosić. Ale też z drugiej strony, co ja miałam zrobić? Nie było wtedy tego całego internetu. A Filip to też nie była taka ładna blondyneczka jak ta cała Alicja. Człowiek nie wiedział, co ma zrobić. A kiedy się wreszcie tym zajęli, to mam wrażenie, że tak, żeby ukryć, że tyle czasu nic nie robili. Słowa dosłownie się z niej wylewały. Dawid się przestraszył, że jeśli jakoś nie zareaguje, to później nie uda mu się w żaden sposób tego zatrzymać. I że przez najbliższe trzy godziny będzie tu odgrywał Ewę Drzyzgę. - Rozumiem. Chętnie zapoznamy się ze wszystkimi dokumentami, które pani posiada, ale, szczerze mówiąc, na tym etapie interesują nas wydarzenia tak jakby późniejsze. - Późniejsze? Nie rozumiem. Dawid sam tego nie rozumiał, ale tego właśnie kazał szukać Górnik. - Interesuje nas, czy przypadkiem, na przykład w ostatnim czasie... chociaż niekoniecznie w ostatnim czasie, mogło być wcześniej... Kilka lat wcześniej... W każdym razie, czy ktoś się interesował sprawą Filipa? Albo czy w związku z jego zaginięciem nie wydarzyło się w pani życiu coś dziwnego? Jakaś anomalia? - Po co to panu? Dobre pytanie i mógłby się pod nie podpiąć. Gdyby tylko tak nie potrzebował pieniędzy Górnika, to pokazałby mu chętnie środkowy palec. - Cóż... - zawiesił głos. - Po prostu, takie mamy procedury. Chodzi o to, że czasami... Nie chcę powiedzieć, że tutaj mamy taki przypadek... Ale czasami osoby, które są zamieszane w zaginięcie kogoś, po latach lub miesiącach pojawiają się z powrotem w życiu ich bliskich. Oferują na przykład pomoc. - Jak pan? Przełknął ślinę i uśmiechnął się krzywo. Dał się złapać w sidła, które sam na siebie zastawił. - Jak ja - przyznał. - Ale może był ktoś inny? Ktoś, z kim pani o tym rozmawiała? - Przez lata jedynymi ludźmi, którzy byli zainteresowani moją tragedią, byli moi przyjaciele z koła modlitewnego i ksiądz - oznajmiła sucho. To już była jakaś informacja, pomyślał. - Pani chodzi do Świętego Antoniego? - Kiedyś. Teraz do Wniebowzięcia. Ale dalej nie rozumiem... Przerwało jej mocne walenie w drzwi wejściowe. Jakby ktoś próbował wybić w nich dziurę pięścią. Kobieta prawie podskoczyła na krześle. Obejrzała się z trwogą w stronę przedpokoju. Walenie nie ustawało. - Otwieraj, ku..., bo drzwi wyważę! Przecież wiem, że tam jesteś! - krzyknął ktoś z korytarza. Wstała powoli od stołu, nagle pobladła. W momencie postarzała się o jakieś pięć lat. - Przepraszam pana. To mój wnuczek. Dawid nieco się zdziwił. Tymczasem kobieta poszła do przedpokoju. Przekręciła zamek i od razu odsunęła się od drzwi, które z hukiem uderzyły w stojącą nieopodal szafę. Do środka wparowało trzech typków. Wszyscy mieli nie więcej niż dwadzieścia lat. Na nogach spodnie dresowe, na górze grube bluzy z kapturami. Pierwszy z nich, ten na przodzie, miał krótkie, intensywnie czarne włosy i twarz pokrytą niezdrowym trądzikiem, co sugerowało albo problemy z cerą, albo intensywną przyjaźń z anabolikami. Biorąc pod uwagę jego sylwetkę, Dawid stawiał na to drugie. - Mówiłem wam, że jest w domu! - krzyknął ten z przodu. - Czołem, babcia. Będzie piąteczka? Wyciągnął w jej stronę wyciągniętą dłoń, którą ona nieśmiało uderzyła swoją. - Dzień dobry, Maciusiu. - Dobra babcia. Miło było, teraz wyskakuj z kasy. - Ale ja nic nie mam, Maciusiu - powiedziała, cofając się w stronę pokoju, w którym siedział Dawid. Maciuś zaczął robić teatralne miny, otwierając szeroko usta i wykrzywiając twarz. Spojrzał znacząco na stojących za nim swoich kumpli. - Ku..., babcia, nie rób mi tego! Obiecałem kumplom, że będzie na browar, to ma być na browar. Tak? Rozumiesz, ty ku... stara? - Maciuś, ja nie mam. Rachunki miałam do opłacenia. - To twój problem. Nie mój. Flota. - Maciuś... Maciuś podrapał się po nosie. - Dobra, babcia. Mówisz, że nie masz kasy? - Nie mam. - I jak ci teraz wejdę i zajrzę do twojej pier... książeczki, to nie znajdę tam żadnych banknotów? - Wszystko się rozeszło. Komornikiem mi grozili. - To zrobimy tak. Ja tam teraz wejdę. Zajrzę ci do tej książeczki. I jeśli nie ma tam kasy, to spoko. Ale jak jest, to ci tak pier..., że się nogami nakryjesz. Mamy deal? Kobieta patrzyła na wnuczka szeroko otwartymi oczyma. Cała drżała. Dawid nie ruszył się ze swojego miejsca. Nie miał zamiaru interweniować. Ich przyszło tu trzech, on jeden. Nie było się sensu pchać tam, gdzie go nie proszono. - Ej, to trochę przesada... - odezwał się jeden z tych dwóch z tyłu. Maciuś wycelował w niego palcem. - Zamknij ryj, Kwaśny! - Spojrzał jeszcze raz na babkę. - To jak będzie? - Proszę cię, Maciuś... - Zaszlochała. Odepchnął ją tak, że wpadła na ścianę, i podszedł do kredensu. Otworzył drzwiczki. Wywalił na podłogę leżące tam papiery i sięgnął głębiej. Wyciągnął grubą książeczkę do nabożeństwa, śląską Drogę do Nieba, przekartkował ją i zatrzymał się mniej więcej w połowie. - Szmata - powiedział niby cicho, ale na tyle głośno, że wszyscy go mogli usłyszeć. Książeczkę odrzucił w bok. Upadła na tapczan. W dłoni trzymał trzy banknoty stuzłotowe. - Co jest, szmato? - To na jedzenie, Maciuś. - Na je... ośmiorniczki chyba. Byś się podzieliła, ku.... Trzysta złotych tutaj masz. Dałabyś stówę, byłby spokój. A tak ci muszę wszystko zabrać. - Maciusiu... - Zrobiła krok w jego stronę, wyciągnęła dłonie w kierunku pieniędzy. Wnuk podniósł ramię, jakby miał ją uderzyć. Zatrzymała się i podniosła ręce, żeby ochronić twarz przed ciosem. - Widzisz, Kwaśny. Niepotrzebnie jej bronisz. Ją trzeba krótko trzymać. Popuścisz jej trochę i już z tobą w ch... jedzie. Kwaśny zarechotał. Maciuś opuścił ramię. - Następnym razem ci przyłożę - oznajmił. Miał już wychodzić, kiedy nagle zatrzymał się i odwrócił tak, że spojrzał prosto w oczy Dawida. - A ty, to kto, ku...? - zapytał agresywnym tonem. Kobieta jakby przypomniała sobie o obecności gościa. Ożywiła się. - To policjant! - krzyknęła. - I masz mi oddać moje pieniądze, bo cię aresztują! Maciuś zawahał się. - Naprawdę jesteś psem? Dawaj odznakę. Dawid wstał od stołu. - Nie jestem policjantem. Jestem prywatnym detektywem. Maciuś zarechotał. - Prywatnym detektywem?! Jak w filmach?! Babcia, na człona ci prywatny detektyw, co? - Miałem do pańskiej babci jedną sprawę. Ale to już nieistotne. I tak zbierałem się do wyjścia. - Jaką sprawę? - zapytał Maciuś. - Sąsiadowi ukradziono auto - powiedział Dawid. - Rozglądam się za sprawcą. Podpytuję sąsiadów. Takie tam. - Czyli nie jesteś psem? - Nie. Maciuś intensywnie myślał, poruszając szczęką, jakby coś właśnie miażdżył. Dawid trwał w bezruchu, patrząc lekko w bok i uważając, żeby niczym nie sprowokować bydlaka. Na próżno. Maciuś podszedł do niego. Stanął tak blisko, że niemal stykali się klatkami piersiowymi. - To wyskakuj z kasy. - Daj spokój. - Wyskakuj. Dawid westchnął. Podniósł głowę. - Słuchaj... - powiedział cicho. - Może nie jestem policjantem, ale mam przyjaciół w policji. W prokuraturze. Nie obchodzi mnie, jak załatwiasz sprawy ze swoją babcią, bo to wasze rodzinne brudy. Nie mieszam się. Ale jeśli mnie tkniesz, to będziesz miał duże kłopoty. A po co ci to? Dlatego nawet nie próbuj. Maciuś wysłuchał go grzecznie i poruszył szczęką w lewo i w prawo, zastanawiając się nad tym, co usłyszał. Potem zerknął za siebie, na przypatrujących się całej scenie kolegów. I Dawid zrozumiał, że ma przesrane. Bo gdyby byli we dwóch, to Maciuś może by i odpuścił. Ale wszystko widzieli kumple. Nie chodziło już o kasę. Chodziło o reputację. A to już poważna sprawa. Jak by to wyglądało, gdyby się okazało, że może zastraszyć go ktoś taki jak Dawid? Szacunek na dzielni, święta rzecz. Trzeba o niego dbać. I dlatego Maciuś spróbował.