Oddajemy w Państwa ręce książkę, w której osiem autorek napisało o kilkunastu z nich. Wśród bohaterek są kobiety lepiej i słabiej znane, są też takie, o których nie wiemy niemal niczego, znamy tylko imię, skrawek życia. Wybór, jakiego dokonały redaktorki, nie wyczerpuje oczywiście tematu. Chciałybyśmy, by nasza książka była tylko strażą przednią i by w ślad za nią powstały dalsze, poświęcone jeszcze innym spośród tych, o których nie wolno nam zapomnieć. (Fragment wstępu) Wraz z Wydawnictwem Czarne przygotowaliśmy trzy egzemplarze książki "Przecież ich nie zostawię". Aby zdobyć jedną z nich wystarczy odpowiedzieć na pytanie konkursowe. ] Wcześniej polecamy lekturę fragmentu książki. FRAGMENT KSIĄŻKI: Przecież ich nie zostawię. O żydowskich opiekunkach podczas wojny Redakcja Magdalena Kicińska, Monika Sznajderman Fragment rozdziału: Sylwia Chutnik, Ćwiczenia z normalności "Pielęgniarka o kostycznych zasadach zakonnicy". Tak powiedziała o niej Alina Margolis-Edelman, jej wychowanka. Mnie to odpycha. "Kostyczny" kojarzy się z kostnicą. A ponieważ będę opowiadać wam również o Holokauście, to słowo tym bardziej źle brzmi. Tak więc pierwsza informacja nie była zachęcająca. Kiedy ktoś powie przy mnie, że kobiety są opiekuńcze, to jakby mokrą ręką po styropianie przejechał. No są, co z tego, muszą przecież być. Żadna sensacja, ktoś przed snem całuje w czoło i podaje lekarstwa, a jak boli, to pociesza. Ktoś zamyka powieki umarłemu, gdy już pora. I do tego potrzebny jest chromosom P jak "pomoc". Że niby głównie mają go kobiety. I dlatego to najczęściej one noszą białe czepki. Florence Nightingale, królowa pielęgniarstwa, pisała jeszcze w połowie XIX wieku: "Jeśli pacjent jest przeziębiony, gorączkuje, jest słaby, ma mdłości lub obrzęk, to na ogół nie jest to wina choroby, ale opieki". Czyli że jeśli ktoś się źle czuł, to nie z powodu słabej odporności, wirusa, powikłań, tylko opiekunki. Jaka to odpowiedzialność, znowu mnie dreszcz przeszywa, bo nie wolno na nikogo kłaść takiego ciężaru. Chyba że same siebie mianujemy ogarniaczkami, aniołami stróżami, społecznicami, co to najpierw ktoś i jego potrzeby, a ja na końcu. Że najpierw cudzy nos do wytarcia, a nie moje zmęczenie. Nie jestem tu od analizy psychologicznej, ja się tego nie podejmuję, ale to musi być coś w środku takiego człowieka, że mu się chce i ma siłę. Pomagać. Wspierać, podcierać, głaskać. Po co nam kolejna opowieść o kobiecie, która zajmuje się bardziej innymi niż sobą? Najchętniej bym wydrapała te chromosomy, dość mam już cierpiętnictwa i poświęcania się. A jednak są nam potrzebne te ckliwe historie. Po co? Żeby pamiętać, to pewne. Ale też żeby wiedzieć, jak w czasach nie-do- opisania‑bo-język-nie-nadąży można było ratować innych. Mając świadomość niebezpieczeństwa, ale się nim za bardzo nie przejmując. Dodaje mi to siły do działania, a wam? Oto i ona, z kostycznymi zasadami. Luba Bielicka przyjechała z Wilna, z rodziny tradycyjnej, bogobojnej. Była jedną z dziesięciorga dzieciaków w domu. Kiedyś się o takich mówiło, że "obywatelka polska narodowości żydowskiej". Co oznaczało, że Żyd oswojony. Dobry, bo polski. Może zostać. Oczywiście - do czasu. Ale Luba lubiła pomagać, przydawała się Polakom przez wiele lat. Jestem niesprawiedliwa wśród narodów świata, wiem, przepraszam. Kiedy w czasie I wojny światowej transporty rannych i chorych przejeżdżały przez Wilno, to wybiegała z domu i karmiła te biedaczyska. Podawała herbatę, zaglądała im w oczy. "Czy czegoś potrzeba? Pan się napije, ciepłe, dobre". Może ją te wdzięczne oczy hipnotyzowały, może jej się to podobało, że drżąca ręka łapała ją za sweter i prosiła o coś na uśmierzenie bólu, bo po maturze w 1923 roku wybrała dwuletni kurs w nowo założonej Szkole Pielęgniarstwa przy Szpitalu Starozakonnych na Czystem w Warszawie. Zamieszkała poza domem, uczyła się na tyle dobrze, że potem od razu została tam na rok siostrą oddziałową i jedyną pielęgniarką dyplomowaną na oddziale okulistycznym. A Czyste to były przed wojną peryferie. Można tam było dojechać wyłącznie z północy tramwajami 5 i 15, które miały pętlę właśnie przed szpitalem. Podmiejskie błonia były ulubionym terenem warszawskich piechurów i biegaczy. Kręcili się niedaleko jednopiętrowego szpitala i dość dużego gmachu dla pracowników, stojącego tuż przy bramie. Mieszkała tam również Luba. Fragmenty tego budynku służą do tej pory Szpitalowi Wolskiemu i Instytutowi Matki i Dziecka. Jakaś część starozakonnego została wchłonięta do teraźniejszości, przemycona do współczesnego miasta, wzięta przez nie pod sukienkę."