Wojciech Jagielski, ceniony reporter wojenny podąża tym razem "wielkim szlakiem hippisów". Afganistan, Pakistan, Nepal i na końcu Indie. Miejsca duchowej inicjacji, zderzenie z systemem kast, regiony targane konfliktami zbrojnymi, gdzie pojęcie "wolność" nabiera innego znaczenia. Najnowsza książka autora Modlitwy o deszcz i Wszystkich wojen Lary to zupełnie nowe spojrzenie na Wschód. To świat widziany oczami tych, którzy gnani chęcią uwolnienia się od zachodniej cywilizacji, docierają w miejsca, gdzie panuje tylko pozorny spokój. Dla naszych internautów wraz z wydawnictwem Znak przygotowaliśmy kilka egzemplarzy książki. Aby zdobyć jeden z nich, wystarczy zmierzyć się z przedstawionym poniżej zadaniem konkursowym. Wcześniej polecamy lekturę fragmentu książki "Na wschód od zachodu". FRAGMENT KSIĄŻKI: WOJCIECH JAGIELSKI "Na wschód od zachodu" [fragmenty] [...] "Tym, którzy najmowali pokoje w pojedynkę, hotelowy kucharz, na specjalne życzenie i za dodatkową opłatą, przyrządzał najprostsze miejscowe potrawy. Nie przykładał się do nich, czy może nie umiał gotować, bo zamawiane do pokoju dania były bez smaku, a chłopcy na posyłki przynosili je zwykle ledwie ciepłe. Kulwant Singh z poważną miną wysłuchiwał potem w recepcji skarg. Prawdę powiedziawszy, nic sobie z tych narzekań nie robił. Mógł przyjmować pod swoim dachem cudzoziemskich włóczykijów, lecz ani myślał ich niańczyć czy im dogadzać, żeby któremuś nie spodobało się w Viraacie za bardzo i nie przyszło do głowy zasiedzieć się tu zbyt długo. Mnie nigdy wstrętów nie czynił. Może dlatego że zwykle mogłem określić termin swojego pobytu co do dnia. A może dlatego że za pobyt zawsze płaciłem z góry. Wiedział, że nie zabawię u niego zbyt długo, najwyżej parę dni. Musiało mu to odpowiadać. Myślę też, że pochlebiało mu trochę, że nie byłem zwykłym podróżnym, powsinogą, jak większość cudzoziemców, którzy przewalali się tysiącami przez Pahargandż. Lubił powtarzać, że przyjeżdżam z dalekiego świata, żeby wywiedzieć się o nowości, rozeznać, co w trawie piszczy, a potem opisać to wszystko w gazecie. Niby od niechcenia podnosił głos, jeżeli w pobliżu kręcił się któryś z gości czy choćby ktoś z obsługi. Żałował tylko, że nie byłem reporterem BBC i nie może pochwalić się mną przed sąsiadami. Znałem dobrze tę nutę zawodu w głosie. Brytyjska rozgłośnia nie tylko w Indiach, ale w całej Azji, od Turcji po Kambodżę i Wietnam, uchodziła za wyrocznię i jedyne źródło prawdy, a pracującym dla niej dziennikarzom okazywano tu czołobitny podziw. W przekonaniu wielu Turków, Kurdów, Persów, Pasztunów, Kaszmirczyków, Birmańczyków czy Khmerów ktoś, kto nie był reporterem BBC, nie miał prawa nazywać się dziennikarzem. W pierwszej chwili Kulwant Singh nie bardzo wierzył, że jestem korespondentem zagranicznej gazety. Uwierzył dopiero wtedy, gdy za jego zgodą podałem redakcji numer telefonu do jego hotelu, a potem chłopcy na posyłki pędzili do mnie co tchu, żebym zszedł do recepcji, odebrać telefon z zagranicy. Zdarzało się, zwłaszcza wieczorami, że Kulwant Singh osobiście odbierał telefon i przejęty czekał z podniesioną słuchawką, żeby mi ją przekazać. Potem przysłuchiwał się, jak w niezrozumiałym dla niego języku dyktuję korespondencję o Afganistanie, Kaszmirze czy Sri Lance. Kiedy kończyłem i odkładałem słuchawkę, uśmiechał się z powagą, uznaniem, ale także ze zrozumieniem, jak ktoś, kto uważa się za bardziej wtajemniczonego niż inni, nieświadomi znaczenia zdarzeń, które umknęły ich uwadze. "Jak ci ludzie tam żyją?" - pytał, nie oczekując właściwie żadnej odpowiedzi, jedynie po to, by podkreślić swój współudział. Potem sam przynosił mi do pokoju dzbanek z gorącą herbatą z mlekiem, masalą i kardamonem. "Żeby gardło nie wyschło - rzucał niedbale. - Na koszt firmy". Ale teraz, kiedy w całym mieście zabrakło wody, sikh nie fundował już herbaty ani nawet nie przyjmował żadnych herbacianych czy kawowych zamówień na śniadanie. Ja zresztą nie nadawałem żadnych korespondencji. Gospodarz wydawał się tym nieco zdziwiony. - Skąd tym razem pan do nas przybywa? I dokąd to dalej pana droga prowadzi? - zapytał, wpisując mnie do rozłożonej w hotelowej recepcji księgi meldunkowej. Zwykle zajmował się tym któryś z jego pracowników albo synów, którzy pomagali ojcu w interesach, a przy okazji przyuczali się do zawodu. To, że dla mnie zrobił wyjątek i osobiście zabrał się do kaligrafowania obco brzmiącego imienia, nazwiska, numeru paszportu, terminu i celu przyjazdu było dowodem, że wyróżnia mnie spośród innych gości i że cieszę się u niego szczególnymi względami. - Do Dharamsali - odparłem. - Dharamsala... - powtórzył, jakby chciał się upewnić, czy dobrze usłyszał. - A więc wybiera się pan do Dharamsali... [...] Kończyła się jesień, w wyższych partiach Hindukuszu zaczynała się już zima, podczas której śnieg zasypywał górskie przełęcze. Jeśli nie zdążyło się w porę wyjechać z najodleglejszych i najbardziej zagubionych w górach wąwozów i dolin, można było w nich utknąć na długie tygodnie, nierzadko aż do wiosennych roztopów. Radziłem poczekać z wyprawą ratunkową do odwilży. Matka Kamal, a zwłaszcza jej brat, ani myśleli czekać, a rychłe nadejście zimy uznali za powód do tym większego pośpiechu. Zacząłem już wydzwaniać do znajomych afgańskich komendantów i pakistańskich dziennikarzy z Peszawaru, Kwetty, Islamabadu i Rawalpindi, kiedy w redakcji pojawił się brat Kamal z najnowszymi wieściami. Dziewczyna odnalazła się cała i zdrowa. "Dzwoniła z Peszawaru" - powiedział, nie próbując nawet ukryć rozczarowania. Miał wielką ochotę na afgańską wyprawę. "Tak niewiele brakowało" - dodał na pożegnanie. Niby żartobliwie, ale jakby oskarżycielsko. Kamal zdążyła wyjechać z Afganistanu przed zimą i nie zrezygnowała z dalszej podróży do Indii. Do domu już nie wróciła. To również, a może zwłaszcza to, jej matka miała mi za złe. "Wszystko to pańska wina" - mówiła, ilekroć się spotkaliśmy. Niby żartobliwie, ale jakby oskarżycielsko. Życie Kamal w Indiach przypominało to, które wiedli hipisi. Ale nie należała do nich, choć to, w co wierzyli i czego tu szukali, było i jej bliskie. Nie była jednak dzieckiem kwiatem. Zresztą kim tak naprawdę byli hipisi? Jeden z nich orzekł, że łatwiej byłoby powiedzieć, kim nie byli. Dodał, że choć tak bardzo się między sobą różnili, to łączyło ich to, że wszyscy na swój sposób byli poszukiwaczami wolności. Kamal, to pewne, też szukała wolności. "A więc jest jedną z nas" - orzekł "Święty". Kamal mogłaby być jego córką. Najpierw wyznaczyła mi spotkanie w porośniętej palmowymi gajami Kerali, w Amritapuri, w odległym o trzy, cztery godziny jazdy na południe od Koczinu aśramie, gdzie zwykle spędzała zimowe miesiące. Należał do Ammy, jej mistrzyni, przewodniczki i opiekunki, o której mówiono, że samym uściskiem ramion leczy ludzi ze smutku życia. "Cieszę się, że pozna pan Ammę i sam się przekona, jak niezwykłą ma moc" - napisała Kamal z Kerali. W następnym liście powiadomiła mnie, że jednak wyjeżdża na północ i że spotkamy się w Delhi - zatrzyma się tam w drodze do Dharamsali, gdzie zamierzała osiąść na dłużej. To, że wybierała się na północ, nie było niczym niezwykłym. Dziwna była za to pora podróży, na długo przed porą monsunów. Na północy dopiero kończyła się zima, w wysokich górach na przełęczach wciąż leżał śnieg, a nawet niżej, na przedgórzu, na przykład w Dharamsali, wciąż panowały chłody i zdarzały się burze z gradem. Napisała, że wie i że nigdy wcześniej nie jechała na północ tak wcześnie, ale musi zdążyć przed końcem zimy, żeby zapisać syna do szkoły. Że po raz pierwszy zamierza osiąść na dłużej w jednym miejscu i że wszystko mi opowie, kiedy już spotkamy się w Delhi, skąd mieliśmy razem wybrać się do Dharamsali. Liczyłem, że spędzę z nią trochę czasu i dowiem się, czy odnalazła swoją dobrą drogę przez życie, czy też może wciąż jej szuka. Ale gdy przyjechałem, by czekać na nią na delhijskim Pahargandżu, okazało się, że w drodze do Dharamsali zahaczyła o Benares, a potem jeszcze Riszikesz, gdzie zatrzymały ją różne sprawy, a teraz nie mogła się dostać do Delhi z powodu buntu Dżatów, rozruchów i zamkniętych dróg. [...] "Przyjeżdżali tu ze świata w tych swoich kolorowych ubraniach i koralikach, z długimi włosami, z cudacznymi jak dla nas zwyczajami i muzyką, no i z narkotykami, z którymi nie musieli się tu kryć - opowiadał Sethi w swoim biurze. - Mieliśmy ich trochę za dziwaków, ale byli przyjaźnie nastawieni do świata. W kółko gadali o pokoju i wolnej miłości. Wszystkim i ze wszystkimi się chcieli dzielić. Nawet kobietami". Skwapliwie korzystał z praktykowanej przez przybyszów wolnej miłości. "Miałem w życiu tyle kobiet, ile jest dni w roku. Nigdy nie musiałem ich do niczego zmuszać ani im płacić - wspominał. - A raz zdarzyło mi się kochać jednego dnia aż z trzema. Raniutko z dziewczyną, którą przywiozłem do hotelu z dworca kolejowego, w środku dnia z inną, której pomogłem załatwić wizę do Nepalu, a nocą kochałem się jeszcze z jedną, którą przywiozłem na Pahargandż z lotniska". Miał wtedy osiemnaście lat i właśnie wyrobił sobie prawo jazdy i licencję na prowadzenie rikszy. Indie były w tamtych czasach "bogatym krajem biednych ludzi". Tak nazwał je Nehru, towarzysz i uczeń Mahatmy Gandhiego, który swoją nieustępliwością i siłą woli rozpalił wyobraźnię ludzi na całym świecie, zapowiadając, że dowiedzie, iż Dawid może pokonać Goliata. To także z powodu Mahatmy ciągnęli nad Ganges pielgrzymi z Zachodu, wyrzekający się przemocy, bogactwa i wiecznej konfrontacji. Tego nauczał Mahatma, w którym widzieli swojego guru, nauczyciela i kapłana. A także w Nehru. Dystyngowany i łagodny, przypominał raczej mędrca niż polityka. Tak go zresztą nazywano - pandit, nauczyciel. Kierował się w polityce ideami i jak marzyciel, odkrywca poszukiwał trzeciej drogi pomiędzy zachodnią, kapitalistyczną demokracją i komunistyczną satrapią Wschodu. Pochłonięci swoim wyobrażeniem szczęśliwości i zajęci bez reszty sobą długowłosi włóczędzy nie dostrzegali niczego innego. Uciekając przed swoimi wojnami, nie dostrzegali - bo i widzieć nie chcieli - cudzych wojen. Zdawali się nie pamiętać, że narodzinom Indii, w których widzieli krainę pokoju i duchowości, towarzyszyły morze przelanej krwi oraz tułaczka milionów nieszczęśników. Indie powstały z rozdarcia kraju na dwie części. Jedna została oddana muzułmanom i zaraz ruszyła do niej z Indii rzeka wyznawców Mahometa. W przeciwną stronę potoczyła się równie wielka i niespokojna rzeka hindusów i sikhów, a oba szlaki znaczone były pogorzeliskami i cmentarzami, na których pogrzebano prawie milion ludzi. W ten sposób na miejsce muzułmanów pomordowanych lub przegnanych do Pakistanu, z rozerwanego na dwoje Pendżabu przybyła do Delhi i na Pahargandż hinduska rodzina Sethich. Tak też przywędrowała tu rodzina sikha Kulwanta Singha. "Mnie się zdaje, że najbardziej przyjechali tu przez Beatlesów - snuł rozważania Sethi. - To od nich się zaczęła na Zachodzie moda na jogę, medytację, sitar i kadzidełka. Młodzi słuchali muzyki Beatlesów i w ogóle wielbili ich jak bóstwa. Nic dziwnego, że pociągnęli za nimi i do Indii". Czekał na przybyszów z Zachodu w swojej rikszy przed dworcem kolejowym. A kiedy zapamiętał rozkład przylatujących z zagranicy samolotów, czekał na nich także na położonym za miastem lotnisku. "Słyszałem o nich, zanim zobaczyłem na własne oczy. Nazywałem ich w myślach Szczęśliwymi Ludźmi. Happy! Rozumie pan? Happy! Szczęśliwy! Kiedy pierwszy raz o nich usłyszałem, myślałem, że tak się właśnie nazywają! Dopiero potem wyjaśniło się, że się przesłyszałem, że wcale nie byli happy, tylko hippie! Co jak co, ale szczęśliwi to oni nie byli. U nas dopiero tego szczęścia chcieli szukać. Chcieli się wyzbyć dawnego życia i pieniędzy, a ja ich bardzo potrzebowałem, żeby swoje jak najlepiej przeżyć - wspominał z pełnym czułości uśmiechem. - Jestem poniekąd ich dłużnikiem. Ale kiedy się dorobiłem, uważałem za swój obowiązek pomagać innym. To była moja karma".