Pisarka rozpoczyna prywatne śledztwo. Pomagają jej w tym zakochany w gotowaniu specjalista od public relations, zafascynowany kryminałami boy hotelowy oraz trzy szalone blogerki. Czy detektywi-amatorzy okażą się skuteczniejsi od policji? Do trzech razy śmierć to pierwsza część nowej serii komedii kryminalnych, zatytułowanej "Róża Krull na tropie". W przygotowaniu tom drugi - Zabójcza korekta. ***Alek Rogoziński z zawodu dziennikarz, z pasji kryminalista... to znaczy - twórca kryminałów. Przez lata związany z mediami. Karierę zaczynał w połowie lat 90. w kultowej już dzisiaj Rozgłośni Harcerskiej, potem pracował m.in. w Radiu Plus i warszawskim Radiu Kolor. Od 2007 roku jego macierzystą bazą jest magazyn Party. ROZDZIAŁ I Przeczucie - Zjazd pisarek?! - Najpopularniejsza polska autorka kryminałów Róża Krull oderwała spojrzenie od lustra, w którym przez ostatnich kilkanaście sekund z niepo-kojem obserwowała, czy na jej trzydziestopięcioletniej twarzy nie pojawiły się już pierwsze oznaki nieubłaganie zbliżającej się starości, i popatrzyła na swojego PR-owca ze zgrozą. - To znaczy samych kobiet?! Czy ciebie rozum opuścił? To jakieś śmiertelne nudziarstwo. Wiesz, jak nie cierpię tego typu imprez! "Bo nie będzie cię tam adorował żaden przystojniak", pomyślał nieco złośliwie jej serdeczny przyjaciel i spe-cjalista od promocji w jednym, Paweł Kwiatek, drob-ny, niepozorny, obdarzony nie wiedzieć czemu typowo południową urodą Ślązak, zdrobniale nazywany przez wszystkich Pepe. Głośno jednak powiedział: - Mają ci tam wręczyć jakąś nagrodę... - Za co? - zdziwiła się Róża, przeczesując sobie długą blond grzywkę z lewej strony głowy na prawą. Pisarka miała wieczny problem z doborem koafiury, z żadnej nigdy do końca nie była zadowolona i przynajmniej raz na tydzień pojawiała się u swojego fryzjera z nowymi oryginalnymi pomysłami, co ma zrobić jej na głowie, przy okazji doprowadzając go rozpaczy, a czasem i myśli samobójczych. - Przecież od ponad roku nie napisałam nic nowego! - Za całokształt - wyjaśnił Pepe. - I za zasługi w krzewieniu czegoś tam za granicą. Zdążyłem już zapomnieć, co tam krzewiłaś, ich zdaniem, w tej Hiszpanii. Moim zdaniem głównie zamiłowanie do alkoholu. Ale to nasza cecha narodowa, więc może podciągnęli to pod patriotyzm, a to teraz w modzie. - Całokształt?! - Róża skupiła się na pierwszej części jego wypowiedzi, za drugą postanawiając mu ewentualnie urządzić piekło nieco później, kiedy już przemyśli, czy aby nie kryje się tam trochę prawdy. - Przecież to się wręcza jakimś stojącym nad grobem staruszkom z balkonikami. Czy ktoś tam oszalał?! Wiem, że może już nie wyglądam na nastolatkę, zwłaszcza jak zapomnę iść do kosmetyczki... - Yhm... - kaszlnął znacząco Pepe. - No dobrze, do doktora Gwoździa - poprawiła się szybko Róża, przypominając sobie, jak po ostatnim zabiegu zwanym wampirzym liftingiem, a polegającym na wstrzyknięciu pod skórę twarzy osocza z pobranej wcześniej krwi, lekko otumaniona zastosowanym przez lekarza środkiem znieczulającym dowlokła się ledwie żywa do swojego rodzinnego domu, po czym z miejsca zasnęła kamiennym snem na kanapie, na której kilkanaście minut potem znalazła ją matka. Przerażona krwawymi śladami na twarzy swojej latorośli i myśląc, że ta miała wypadek samochodowy albo zmasakrował ją włamy-wacz, zadzwoniła w panice po pogotowie, któremu potem trzeba było zapłacić dwieście złotych za "nieuzasadnione wezwanie". - Joanna ma stanowczo za długi język... - Twoja mama jest po prostu szczera - podsumował Pepe. - W przeciwieństwie do ciebie... Łazisz po jakichś szarlatanach, którzy z medycyną mają tyle wspólnego, że kilka razy przechodzili obok szpitala, ale za to cię dmuchają. A potem mówisz, że byłaś u kosmetyczki, która przejechała ci lekko po twarzy wacikiem z kremem nawilżającym. I od tego muskania twoje policzki zaczynają nagle wyglądać tak, jakbyś chowała w nich piłeczki pingpongowe... - Nikt mnie nie dmucha! - zaprotestowała ogniście pisarka, choć w jej głosie dało się też wychwycić lekką nutkę żalu. - Od wielu miesięcy! - To też wiem - powiedział Pepe z politowaniem. - Zrobiłem skrót myślowy. Chodziło mi o dmuchanie twoich policzków... - Nawet jeśli coś tam sobie delikatnie wypełniłam, a wcale nie mówię, że to zrobiłam, to tym bardziej nie wyglądam na kogoś, kto powinien dostać nagrodę za całokształt. - Róża pokazała przyjacielowi język. - Poza tym zawsze czuję się na takich zlotach jak w maglu. I właśnie tak wyobrażam sobie jeden z kręgów piekielnych. Kupa sfrustrowanych wiedźm, które nic nie robią, tylko obgadują się nawzajem albo po mstują na swoich wydawców. I pewnie jak zawsze dziwnym trafem wyląduję w jednym pokoju z tą całą Manuellą... - Mariellą - poprawił Pepe. - Wszystko jedno - nie dała się zbić z pantałyku Róża. - Ona najpierw zużywa cały papier toaletowy, a potem chrapie tak, że trzęsą się ściany! Jak wielbłąd! - Wielbłądy chrapią? - zdziwił się Pepe, zostawiając na uboczu nieco dziwną kwestię połączenia przez jej pra-codawczynię zużywania papieru z wydawaniem głośnych odgłosów w czasie snu. - Nawet sobie nie wyobrażasz! - potwierdziła Róża. - Jak w Afryce w oazie kilka zaczęło ciągnąć smugę koło mojego namiotu, to miałam wrażenie, że znalazłam się w klubie techno. Do kompletu brakowało mi tylko laserów i tabletki ecstasy. - Teraz już się nie łyka ecstasy, musisz uaktualnić swoją bazę danych - powiedział Pepe. - Znajomy, który prowadzi klub, mówił mi, co teraz bierze mło-dzież, ale już zapomniałem, co to było. Zapamiętałem tylko, że osoby w moim wieku wylądowałyby po tym na OIOM-ie, a w twoim kojfnęłyby na zawał w jednej sekundzie. - A oni wytrzymują? - zaciekawiła się Róża, zapominając przypomnieć PR-owcowi, że jest zaledwie pięć lat od niego starsza, więc zaliczanie ich do różnych pokoleń jest z jego strony sporym nadużyciem. - Owszem, ale teraz wcześnie zaczyna się eksperymentować, więc organizm się przyzwyczaja - wyjaśnił Pepe. - Poza tym od tego ponoć są tacy szczupli... - Hmmm, w takim razie koniecznie zapytaj kolegę, jak to się nazywa - poprosiła Róża, która mimo wypróbowania w ciągu ostatnich trzech lat gdzieś tak około setki magicznych diet ciągle walczyła z kilkoma nadprogramowymi kilogramami. Czyniła to zresztą bez specjalnego przekonania, bo na szczęście owa mała nadwaga uprzejmie znalazła sobie miejsce głównie w jej biodrach, biuście i pupie, czyniąc z niej ideał kobiecości w stylu Marylin Monroe, ewentu-alnie Wenus z Milo, które, jak wiadomo, anorektyczkami zdecydowanie nie były. - A wracając do tego cholernego sabatu, to mowy nie ma, żebym tam pojechała. Zapomnij! Wiesz, że beznadziejnie czuję się wśród innych pisarek. Prawie żadna z nich nie jest normalna. Albo mają depresję, albo pierdolca. Nawijają na zmianę o swoich książkach, chorobach, fobiach, mężach, kochankach i wydawcach. Nie wiem, co jest bardziej przygnębiające. Już prędzej wolała-bym drugi raz jechać na to coś, na czym zasnęłam! Tam przynajmniej było ciepło i można było się opalać nago na dachu hotelu. Co to było...? - Masz na myśli Sewillę? Międzynarodowe sympozjum naukowe na temat roli literatury erotycznej w edukacji seksualnej - przypomniał cierpliwie Pepe. - Zasnęłaś na wykładzie EL James i zachowywałaś się nie lepiej niż te twoje wielbłądy... - Bo to było śmiertelnie nudne, a poza tym z tego, co pamiętam, byłam zmęczona po locie... - odparła niepewnie Róża. - I chyba jakoś źle się wtedy czułam. - Niezupełnie. - Pepe zawsze szczycił się tym, że ma pamięć jak słoń i potrafi podać najdrobniejsze szczegóły każdego wydarzenia, w którym brał udział bez mała od chwili swojego urodzenia. Gwoli sprawiedliwości trze-ba dodać, że czasami też mijał się z prawdą, bazując na tym, że inni, na czele z jego pracodawczynią, zachowywali się tak, jakby chorowali na zaawansowaną demencję. - Sympozjum było drugiego dnia po locie, więc zdążyłabyś spokojnie odpocząć. Ale nie! Poszłaś zwiedzać miasto i poznałaś jakiegoś nastoletniego Gonzalesa z irokezem na głowie i w podartych dżinsach. Umówiłaś się z nim na wieczór na jednego drinka, po czym wróciłaś do hotelu o trzeciej nad ranem, chwiejnym krokiem i ze śpiewem na ustach. A potem przez resztę pobytu drżałaś, że cię policja przymknie za uprawianie seksu z nieletnim. - A, faktycznie, już mi się przypomniało. - Róża ode-tchnęła, a na jej twarzy pojawił się nieco dwuznaczny uśmieszek. - Wcale nie był taki nieletni. Niektóre części ciała miał już bardzo rozwinięte. A nawet bardzo, bardzo... - Nawet nie chcę tego słuchać! - Pepe demonstracyjnie, acz tylko na chwilę, zatkał uszy palcami. - Teraz przynajmniej nie będzie ci groził prokurator, bo impreza odbywa się w jakimś starym dworku pod Krakowem i nie ma tam w okolicy żadnych bardzo, bardzo rozwiniętych żigolaków. Przez ostatnie lata ten dworek niszczał, a te-raz kupił go jakiś inwestor i chce z tego uczynić salon kulturalny Małopolski czy coś równie niedorzecznego. To będzie jedna z pierwszych imprez. Przygotuj się na marmury, kelnerów we frakach, platynową zastawę, lustra w złotych ramach i portrety hrabiowskich rodzin na ścianach. Z tego, co wiem, zaproszono prawie same kobiety. Jeśli będzie się tam pałętał jakiś męski element, to co najwyżej w charakterze osób towarzyszących, więc pod kontrolą swoich lubych. Tak czy siak przepadło. Musisz tam jechać, bo obiecałem to organizatorom. I chyba już nawet coś podpisałem w twoim imieniu. Poza tym nie zapowiada się tak źle. Większość ludzi, którzy też tam będą, jako tako znosisz... - Na przykład kogo? - zapytała Róża, która ogólnie bardzo lubiła ludzi, ze szczególnym uwzględnieniem tych, którzy kupowali jej książki, ale do przyjaźni z innymi lite-ratami i literatkami miała wyjątkowego pecha. Na samym początku swojej trwającej już piętnasty rok przygody z pisaniem poznała kilka cudownych, jak jej się wtedy wydawało, koleżanek po piórze, szybko jednak się okazało, że żadna nie nadawała się na przyjaciółkę. Pierwsza oskarżyła ją o plagiat i to tylko dlatego, że Róża akcję swojej książki umieściła na Krecie, o której jej koleżanka, jak to potem głosiła w wywiadach, "wiele razy jej opowiadała". I nic to, że Krull odmalowała tę wyspę jako raj na ziemi, krainę miłości i miejsce miodem i mlekiem płynące, podczas gdy w po-wieści jej teoretycznej przyjaciółki był to "jeden wielki syf, wypełniony wiecznie nawalonymi śmierdzącymi Angolami, zasuszonymi jak mumie starymi Niemrami i ruskimi nowobogackimi tipsiarami". Oskarżenie poszło w świat i Róża musiała się długo bronić przez opinią plagiatorki. Druga "przyjaciółka" uwiodła jej ówczesnego narzeczonego, po czym na domiar złego przekonała go do małżeństwa, choć ów u boku Róży głosił zawsze, że "prędzej Nergal zostanie wokalistą Arki Noego, a Beata Tyszkiewicz zatańczy na rurze, niż on się da zaobrączkować". I wreszcie trzecia najpierw namówiła ją na "szczere babskie zwierzenia przy lampce wina", następnie upiła w zimnego trupa, a potem z satysfakcją doniosła ich wspólnemu wydawcy, że "Róża nazywa go kutwą, tudzież twierdzi, że jest kryptogejem i dlatego, żeby wszystkich zmylić, ożenił się z pierwszą lepszą, która na niego poleciała, bo sama przypomina szympansicę i nikt inny by jej nie chciał". W wyniku owego donosu wydawca odłożył premierę już zaakceptowanego do druku kryminału Róży, mściwie przy tym zaznaczając, że nową datą pojawienia się owej powieści będzie dzień, kiedy "jego żona zejdzie z drzewa". Po tym ostatnim do-świadczeniu pisarka ostatecznie zrezygnowała z szukania przyjaźni w świecie literackim.