Magda Stachula - mistrzyni thrillera psychologicznego. Jak nikt inny potrafi zaglądać swoim bohaterom do głowy. FRAGMENT KSIĄŻKI: ELIZA Mam do przejścia kilkanaście metrów, za parę minut znajdę się w zaciszu mojego mieszkania i tylko o tym teraz myślę. Ciepły koc, łóżko, spokój, dzielą mnie od tego minuty. Przyśpieszam kroku. Tuż obok przejeżdża taksówka, rozbryzgując wodę w kałużach po popołudniowej ulewie. Odskakuję do tyłu. Wciąż to czuję, ktoś na mnie patrzy, choć ulica jest pusta. Nie mogę ulegać złudzeniom. Im bardziej się nakręcę, tym trudniej będzie mi wrócić do równowagi. Już kilka razy to przerabiałam, jestem mądrzejsza o nieproszone doświadczenia. W witrynie sklepu odbija się moja sylwetka, w zasięgu wzroku nie ma nikogo oprócz mnie. Zatrzymuję się na krawężniku, rozglądam kontrolnie na boki i już chcę przejść na drugą stronę ulicy, gdy go zauważam. Zaparkowany kilkanaście metrów dalej samochód stoi jak inne, w szeregu aut, ale jego przednie światła są włączone. W blasku reflektorów krople deszczu spadają miarowo na ziemię i jest w tym widoku coś niepokojącego. Wzdrygam się, odwracam głowę w przeciwnym kierunku i stawiam pierwszy krok na jezdni. W tym momencie auto rusza. Oglądam się, ale nie mogę dostrzec kierowcy. Czy chce mnie przejechać? Zaczynam biec, nie patrząc już, gdzie stawiam kroki. Po chwili mam mokro w butach i czuję wypieki na policzkach. Dopadam do bramy kamienicy i energicznie wpisuję kod. Zamek puszcza w momencie, gdy blask reflektorów oświetla moją postać od tyłu. Zatrzaskuję za sobą drzwi. Mimo że serce wali mi jak po półmaratonie, gnam na górę po schodach, tłumacząc sobie, że to przypadek. Ktoś akurat ruszył, gdy ja przechodziłam przez ulicę. Zbyt często oglądam filmy grozy, mam wybujałą wyobraźnię, opacznie postrzegam rzeczywistość. To tylko moja chora obsesja, nic tak naprawdę się nie dzieje. Chwilę mocuję się ze starym zamkiem, ale to wystarczy, aby znów ogarnęło mnie przerażenie. A co jeśli usłyszę na dole kroki i nadal nie będę mogła dostać się do środka? W końcu udaje mi się włożyć klucz pod odpowiednim kątem, popycham drzwi i zatrzaskuję je z hukiem. Ku mojemu zaskoczeniu w mieszkaniu nie panuje cisza. Wita mnie rytmiczne stukanie: puk, puk, puk. Ktoś jest w środku. Przywieram plecami do drzwi. Panika bez cienia zawahania z niezwykłą precyzją zaciska pętlę wokół mojej szyi, z trudem łapię kolejny oddech. W prze-rażeniu patrzę w pustkę przed sobą, o moją twarz rozbija się strumień chłodnego powietrza. Oczy powoli przyzwyczajają się do półmroku. Nikogo nie widzę, ostrożnie robię kilka kroków do przodu i dostrzegam falującą w oknie roletę. Unosi się do góry, puk, i opada, stuk. Zapomniałam zamknąć lufcik, gdy rano wychodziłam. Drugie piętro, przez niewielki otwór mógłby dostać się do środka jedynie kot, o ile wspiąłby się tak wysoko. Wypuszczam zgromadzone w płucach powietrze i dopadam okna. Auto stoi na środku jezdni, dokładnie na wprost drzwi kamienicy. Wiedziałam, że to nie przypadek i nic mi się nie wydawało. Teraz mam dowód. Ktoś mnie śledzi i to nie pierwszy raz. Wczoraj zrobiono mi zdjęcie. Od rana towarzyszyło mi to nieznośne uczucie, przeświadczenie, że jestem obserwowana. Próbowałam wyrzucić je ze świadomości, ale wciąż wracało, zbyt często i zbyt zuchwale. Wyszłam z biblioteki jako ostatni czytelnik. Zachodziło już słońce, a ja cieszyłam się, że znów zaczął obowiązywać czas letni i dni wyraźnie stały się dłuższe. Przemierzałam Planty, gdy znów to poczułam. Ktoś mi się przyglądał. Zatrzymałam się i obejrzałam przez ramię. Nie zauważyłam nikogo, ale mocniej okręciłam szal wokół szyi, zakrywając nim połowę twarzy, i ruszyłam do przodu. Co chwilę rozglądałam się na boki, ale nadal nie działo się nic niepokojącego. Każdy z przechodniów zajęty był swoim życiem, dla nikogo nie stanowiłam obiektu zainteresowania. Mimo to miałam ochotę biec, uciekać od kiełkującego w mojej głowie przerażenia. Gdy czuję, że coś jest poza moją kontrolą, zaczynam się miotać. Szybko przechodzę od popłochu przez panikę po skrajne odruchy wściekłości i rozdrażnienia, graniczące z furią. Po raz kolejny powtórzy-łam sobie, że życie biegnie do przodu, nie wstecz, i zazwyczaj dużo więcej dzieje się w naszych głowach niż w rzeczywistości. Zwolniłam kroku, wyrównałam oddech. Nie ma potrzeby oglądać się za siebie, wyszukiwać podejrzanych osobników w tłumie, jakby kogoś takiego dało się w ogóle rozpoznać po twarzy. Pozory mylą, każdy chociaż raz wydał fałszywy wyrok, krzywdząco ocenił czyjś wygląd. Zdradliwa powierzchowność. Zacisnęłam mocniej pasek w talii tweedowego płaszcza i z trudem powstrzymując szybszy krok, skręciłam z Plant na Wiślną. Po kilku metrach zniknęłam za drzwiami piekarni. Nie potrzebowałam pieczywa, ale kto oprócz mnie mógł o tym wiedzieć? Gdy kilka minut później wyszłam na ulicę z torebką ciastek grylażowych, zauważyłam błysk flesza z okna kamienicy po przeciwnej stronie ulicy. Zadarłam głowę i zostałam oślepiona lampą błyskową. Odruchowo zakryłam twarz dłonią, ale po chwili znów spojrzałam do góry. Przez ułamek sekundy mignęła mi postać cofająca się w głąb budynku. Nie potrafiłam określić, czy to mężczyzna, czy kobieta, w jakim jest wieku czy jakiego wzrostu. Pewne było jedynie to, że osoba ta miała na sobie ciemną kurtkę, a w ręku aparat z wycelowanym we mnie obiektywem. Zagotowałam się. Przebiegłam na drugą stronę ulicy i wpadłam do budynku. Mieścił się w nim Wydział Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, mógł do niego wejść każdy. Równie łatwo jak ja, dostał się tam mój prześladowca. Popędziłam na pierwsze piętro. W oknie, z którego ktoś robił mi zdjęcia, nie było nikogo. Podbiegłam do parapetu i wyjrzałam na ulicę. Z piekarni na dole wyszła młoda kobieta z chłopcem, którego marudzenia nie mogłam znieść, stojąc przed nimi w kolejce. Miałam na nich idealny widok, zupełnie jak ktoś na mnie kilka minut wcześniej. Pobiegłam piętro wyżej. Pusty korytarz. Zajrzałam do damskiej toalety i bez wahania wpadłam do męskiej. Jakiś facet w błękitnej koszuli właśnie zapinał rozporek. Nie zwracając uwagi na jego skonsternowaną minę, otworzyłam drzwi do boksu z sedesem. Pusto. - Damska jest obok - odezwał się, trzymając ręce w dziwnym zawieszeniu na wysokości bioder. Obrzuciłam go przelotnym spojrzeniem, nigdzie śladu kurtki ani aparatu. Niewinny. Wypadłam bez słowa na korytarz i zauważyłam wspinające się po schodach dwie dziewczyny w kolorowych swetrach. Nie pasowały do pro lu prześladowcy. - Przepraszam - podbiegłam do nich - nie widziałyście tu kogoś z aparatem? - Nie - odpowiedziały niemal równocześnie, wyraźnie niezadowolone, że im przeszkadzam. - Człowieka pstrykającego zdjęcia - sprecyzowałam. Spojrzały na mnie jak na kogoś niespełna rozumu. - Nie, nikogo takiego nie widziałyśmy - odparła ta z wymalowany-mi na czerwono ustami, następnie wyminęły mnie i poszły na górę, szepcząc coś do siebie. Byłam pewna, że sobie tego nie wymyśliłam, widziałam flesz, sylwetkę fotografa, a teraz mam dowód w postaci auta, które właśnie stoi pod moim oknem. Z góry nie mogę rozpoznać marki, widzę jedynie, że samochód jest czarny, dość duży, to chyba jakiś SUV. Po wejściu do pokoju celowo nie zapaliłam światła, aby nie zdradzić, gdzie dokładnie mieszkam. A może to daremny zabieg i ten ktoś doskonale już to wie? Fala gorąca uderza mi do głowy. Czego jeszcze się o mnie dowiedział i kim jest? Z trudem powstrzymuję drżenie rąk, przyciskając mocniej do siebie torebkę. Czy powinnam zawiadomić policję? Czy mam wystarczające dowody na to, że ktoś mnie śledzi? Nie, oczywiście, że nie. Krople deszczu odbijają się od parapetu i wbijają się we mnie jak tysiące drobnych szpilek. Chciałabym zamknąć lufcik, odciąć się od tego szumu, ale boję się, że mój prześladowca mnie zobaczy. Wpatruję się w samochód na dole i zastanawiam się, o co w tym wszystkim chodzi. Dlaczego to ja jestem w centrum tych dziwnych wydarzeń? Czyżby ktoś wiedział o mnie więcej, niżbym sobie życzyła? Obrazy z przeszłości przelatują mi przed oczami jak zdjęcia w fotoplastykonie. Mrugam szybko, chcąc się ich pozbyć, jestem tu bezpieczna, przekonuję samą siebie w myślach, nic mi nie grozi. Po chwili z drugiego końca ulicy nadjeżdża inne auto, dość szybko, jakby kierowca nie widział przeszkody na drodze. W ostatnim momencie hamuje i nerwowo naciska kilkukrotnie klakson. Czarny wóz odjeżdża, zostawiając mnie ogarniętą paniką. Nie odchodząc od okna, wyszukuję po omacku telefon w torebce. Wybieram numer Daniela. Odbiera po trzecim sygnale. - Hej, przyjedziesz do mnie?! - Z trudem powstrzymuję płacz. - Nie ma mnie w Krakowie, mówiłem ci, wyjazdowy mecz, wracam pojutrze - odpowiada. - A, tak - odchrząkuję, aby zyskać na czasie - zapomniałam. - Eliza, co jest? - Nie tak łatwo go zwieść. - Coś się stało? - Nic, tak tylko dzwonię - kłamię. - Myślałam, że do mnie wpadniesz. Obejrzelibyśmy lm, zamówilibyśmy pizzę. - Udaję śmiech. W tym momencie nie wpuściłabym za próg kamienicy nawet doręczy-ciela wigilijnych opłatków. - Nie przejmuj się, spotkamy się, jak wrócisz. Nie chcę go niepokoić, zwłaszcza przed meczem, który ma rozegrać jutro. Od dawna o nim mówił. Kolejny krok w kierunku Pjongczang, nie mogę teraz podstawić mu nogi. Kończę rozmowę i podchodzę do drzwi. Sprawdzam zamki, a potem zakładam łańcuch, którego nigdy wcześniej nie używałam. Zastanawiałam się nawet, słysząc brzęczenie metalowego sznureczka przy drzwiach, dlaczego właścicielka nie pozbyła się tego reliktu przeszłości. Teraz jestem jej za to wdzięczna. 12 KWIETNIA 2016, KRAKÓW ANTON Numer trzy na liście kobiet, Eliza Orlicka. Prawdziwy diament. Idealne rozwiązanie. Propozycja nie do odrzucenia. Anonimowość w dzisiejszym świecie to kcja. Gdy już znałem jej imię i nazwisko, cała reszta okazała się dużo prostsza, niż się spodziewałem. Miała nie tylko pro l na VKontakte, ale także na Facebooku, z pełnym fotoreportażem z ostatnich kilku lat życia. Regularnie prowadziła też blog o psychologii. Z założenia trudne, a w odbiorze niezwykle przyjem-ne artykuły o poznawaniu i doskonaleniu samego siebie. Głęboka i systematyczna, moja przyszła dziewczyna. Wszystkim zainteresowanym podróżą do wnętrza samego siebie polecała swoje prywatne wizyty w gabinecie w centrum Krakowa. Czułem się zaproszony. Ze strony znanylekarz.pl dowiedziałem, że we wtorki od jedenastej przyjmuje pacjentów na Karmelickiej. Nigdy nie byłem Krakowie, ale doskonała znajomość polskiego, brak akcentu i uniwersalne, dość europejskie imię Borys, którym się od kilku dni posługiwałem, pomogły wtopić się w tłum. Nie wyróżniać się, nie wzbudzać podejrzeń, nie przyciągać nadmiernej uwagi, być jednym z wielu. We wtorek czekam na nią na ławce, na przystanku tramwajowym, po przeciwnej stronie ulicy, na wprost szyldu z nazwami gabinetów specjalistycznych. Srebrne litery na zielonym tle wyzierają spod gołębich odchodów. Ciekawi mnie, jak zareaguje na upapraną gównem tablicę. Jak by nie było, to jej wizytówka, na którą zerkają codziennie tysiące oczu potencjalnych klientów. Po chwili ją zauważam, wychodzi zza rogu i kroczy w kierunku zabrudzonej reklamy. Szary płaszcz, a w uszach długie kolczyki, które nawet z tej odległości przyciągają uwagę, połyskując w promieniach słońca. Idzie z lekko uniesioną głową, toruje sobie drogę wśród przechod-niów, delikatnie poruszając biodrami. Mimo dłuższych włosów nie mam wątpliwości, że to ta sama dziewczyna, numer trzy na mojej liście. Podoba mi się. Jest elektryzująca, podniecająca, piękna. Spodziewałem się tego, analizując jej twarz na zdjęciach, ale przekonanie się o tym na własne oczy to zupełnie co innego. Nietrudno wyobrazić sobie nasz wspólny seks. Widzę ją nagą, bezbronną, oddaną, spragnioną rozkoszy. Ostatnie miesiące nie należały do najbardziej owocnych pod względem spraw łóżkowych. Zawsze jest tak samo, jeden fałszywy ruch i lawina pechowych zdarzeń zamienia życie w krainę chaosu. Nie czas wtedy na seks, górę biorą bardziej przyziemne sprawy. I mimo że należy do potrzeb zjologicznych, tak naprawdę stanowi przywilej wybrańców, z których los postanowił mnie wykluczyć. Jednak nie dałem za wygraną, udało mi się wrócić na tory, i chociaż to wciąż jazda w nieznane, najważniejsze, że ruszyłem z miejsca i wciąż poruszam się do przodu. A w tym momencie kierunek, w którym zmierzam, jest tak jasny i wyraźny, jak już dawno nie był. Podchodzi do domofonu i wpisuje kod. Jej szary płaszcz tańczy w podmu-chach wiatru. Po chwili drzwi zamykają się z trzaskiem. A jednak przeszła obojętnie obok zafajdanej tablicy, niezbyt dobrze świadczy to o jej spostrzegawczości albo poczuciu estetyki. Spoglądam na zegarek, za osiem jedenasta, przynajmniej braku punktualności nie można jej zarzucić. Wstaję, wkładam słuchawki do uszu i przechodzę po pasach na drugą stronę jezdni. Kroczę po tych samych płytkach, po których kilkana-ście sekund wcześniej szła ona. Biorę głęboki wdech, zapach spalin miesza się ze stęchlizną dochodzącą z otwartego okna sutereny. Docierając tu, zaszedłem naprawdę daleko, powinienem być z siebie dumny. I jestem. Wciąż nie mogę uwierzyć, że udało się przechytrzyć przeznaczenie. Zatrzymuję się na wprost drzwi, za którymi przed chwilą zniknęła dziewczyna numer trzy. Jakaś kobieta niechcący trąca mnie łokciem, bełkocze coś pod nosem, ale jej słowa nie przebijają się przez Pulcinellę Strawińskiego. Wsłuchuję się w melodię i obserwuję, jak nieznajoma w zadeptanych butach przekracza próg kamienicy, naciskając uprzed-nio guzik z napisem "Gabinet". Pacjentka z jedenastej, aspołeczna i aseksualna, trudno się nie zgodzić, że potrzebuje pomocy psychologa. Wyjmuję z kieszeni chustkę, przykładam ją do ust i nawilżam śliną, a potem ścieram biały nalot z brudnych liter. Pierwszy ukłon w jej stronę, powitalny gest, dobry uczynek.