Arturowi Górskiemu udało się wejść w struktury rosyjskiej mafii i namówić Nazara, rezydenta ruskiej mafii w czasach Pruszkowa i Wołomina w Polsce, na szczerą rozmowę o krwawych początkach zorganizowanej przestępczości w byłym Związku Radzieckim. Jego bohater nie miał nic do stracenia, bo pod koniec lat 90. został z Polski wypuszczony, pod warunkiem że nigdy tu nie wróci. Dziś nie miałby już po co. Ludzie z otoczenia Władimira Władimirowicza wiodą zupełnie inne życie... Artur Górski - reporter, dziennikarz śledczy, korespondent wojenny, autor bestsellerowej serii "Masa o polskiej mafii", nagrodzony Bestselerem Empiku 2014 w kategorii literatura faktu. Jego doświadczenia, zebrane podczas wojen na Bałkanach, zaowocowały dwoma powieściami, opartymi na wydarzeniach autentycznych: "Gucci boys" oraz "Syn zgwałconej". W 2017 roku udało mu się - w formie książki - doprowadzić do spotkania nieprzejednanych wrogów, Moniki Banasiak i Jarosława Sokołowskiego. Tak powstała fascynująca rozmowa "Słowikowa i Masa. Twarzą w twarz". Monika Banasiak była także bohaterką kolejnej książki Górskiego - "Słowikowa o więzieniach dla kobiet". W 2018 roku autor nawiązał współpracę z najsłynniejszych polskim policjantem przykrywkowym Janem Fabiańczykiem - jej efektem był głośny tom "Majami. Zły pies". Górski specjalizuje się również w tematyce międzynarodowej przestępczości zorganizowanej oraz służb specjalnych. W 2014 roku wydał bestsellerową książkę "Pięść Dawida" o instytucjach wywiadowczych oraz oddziałach szturmowych Izraela (jednym z jego rozmówców był szef wyszkolenia Mossadu). Nieco wcześniej ukazała się pozycja "Świat tajnych służb". Obecnie Górski zajmuje się problematyką mafii w krajach byłego Związku Radzieckiego - podczas podróży na wschód udało mu się dotrzeć do wielu byłych członków grup przestępczych oraz przedstawicieli organów ścigania. Nazar M. pseudonim Niedwiedź (rocznik 1969) - kickbokser, żołnierz, uczestnik wojny w Azji Środkowej, były gangster, jeden z liderów przestępczości zorganizowanej w białoruskim Mińsku. Uczestniczył w krwawych wojnach z gangami tzw. worów w zakonie. Współpracownik najpotężniejszych szefów rosyjskiej mafii. W latach 90., po wyjeździe z Białorusi, był rezydentem grup przestępczych z byłego Związku Radzieckiego w Polsce. Pozostawał w bliskich relacjach z wieloma bossami polskiego półświatka, a jeden z szefów Pruszkowa, Andrzej K. "Pershing" był jego przyjacielem. Spędził sześć lat w polskim więzieniu za podwójne zabójstwo w obronie własnej - podczas pobytu za kratami napisał książkę "Historia opowiedziana synowi". Na jej podstawie powstał serial rosyjskiej telewizji "Brygada", który przyciągnął wielomilionową publiczność. Podczas pobytu Nazara w więzieniu, w Szczecinie został zastrzelony jego najbliższy przyjaciel - Wiktor Fiszman, rezydent białoruskiej mafii na Pomorzu Zachodnim. Sprawa ta odbiła się szerokim echem w polskich mediach. Po wyjściu na wolność Nazar zaangażował się w działalność biznesową, jednak w 2008 roku, jako persona non grata musiał opuścić Polskę. Obecnie jest agentem piłkarskim i bokserskim. Wraz z wydawnictwem Prószyński i S-ka przygotowaliśmy trzy egzemplarze książki "Ruska mafia". Aby zdobyć jeden z nich wystarczy odpowiedzieć na pytanie konkursowe.Wcześniej polecamy lekturę fragmentu książki. Fragment: "Artur Górski: Ci polscy mafiosi, których poznałem, a poznałem ich naprawdę wielu, już samym wyglądem wzbudzali respekt. Siłownia, sterydy, treściwe żarcie - to była podstawa rzemiosła. Nazar: U nas chyba nie było aż tak wielkiego kultu pozorów. Liczyły się raczej rzeczywista siła i umiejętności. Większość worów w zakonie, których poznałem, także nie przypominała przypakowanych karków, choć zapewniam cię, że gdybyś musiał z którymś z nich stoczyć walkę, nie postawiłbym na ciebie dużych pieniędzy. Pakerem możesz postraszyć Kowalskiego, ale na chłopakach z prawdziwej grupy przestępczej nie zrobi on wrażenia. W ogóle wydaje mi się, że polskie miasto przywiązywało zbyt wielką wagę do fasady, od napakowanego ciała po karykaturalnie wystawny tryb życia. Ludzie aż się prosili, żeby ich wyłapać i zapuszkować. A.G.: W porządku. Przyjmijmy, że mięśnie nie budowały pozycji ruskiego gangstera, ale co powiesz o tatuażach? Mafia ze Wschodu nieodłącznie kojarzy mi się z dziarami. Nazar: Tatuaże to bardzo istotny element wizerunku gangstera w ogóle, nie tylko wora. U Rosjan bardzo często odwołują się one do religii, do Ewangelii. Podobnie jest zresztą w Ameryce Łacińskiej. Kilkukrotnie jeździłem do Wenezueli, do tamtejszych urków, czyli malandros, i miałem okazję widzieć całe galerie niezwykłych dziar. Młodzi gangsterzy, tak naprawdę jeszcze dzieciaki, które nie powinny wiedzieć, co to takiego pistolet, tatuują sobie na powiekach słowa: "Wybacz mi". To ponury przekaz dla rodziców, prośba o wybaczenie dziecku, że poszło złą drogą i skończyło w trumnie. Bo za życia może nie zdążyć wyrazić skruchy. I faktycznie, mało kto zdąża... Jak mi powiedziano, głównie to prośba do matki, bo tam wszyscy mają świadomość, że ojciec może być inny niż w dokumentach. Wśród Rosjan natomiast popularne jest hasło: "Oni śpią". Wszyscy wiedzą, że chodzi o upamiętnienie tych, którzy już na zawsze zeszli ze sceny, przeważnie w tragicznych okolicznościach. Ale chyba najczęstszy motyw stanowi krzyż - albo sam, albo jako element większej kompozycji. Na przykład krzyż i miecz, czyli modlitwa i walka na śmierć i życie. Zdarza się też krzyż w kształcie miecza. To spora oszczędność miejsca na skórze. Wielu, w tym także ja, tatuuje sobie tarantulę bądź skorpiona. Umieszcza się je gdzieś na dole, mój pająk jest na stopie, żeby alegorycznie musiał się wspinać. Taki tatuaż ma przypominać urce, że nie jest doskonały, że nigdy nie zaszedł wystarczająco wysoko i ciągle musi nad sobą pracować. Nigdy jednak w roli symbolu nie może występować wąż, bo gady to śliska sprawa, a wężowi się nie ufa. Wielu worów wydziargało sobie na plecach ogromną pajęczą sieć jako nawiązanie do tego, że sztywniacy muszą się łączyć, budować potęgę grupy i zawsze trzymać się razem. Kolejnym typem tatuażu są gwiazdy, których z kolei nie można dowolnie umieszczać na ciele. Zdobywa się je z czasem, w miarę wspinania się po coraz wyższych szczeblach w hierarchii. Gdy opowiadam o tatuażach, zawsze staje mi przed oczami Lonia Cypa, jeden z naszych, który był razem ze mną przy Pershingu i razem z nim robił biznesy. Kiedyś Andrzej umówił się z biznesmenami w katowickim hotelu Silesia, żeby wydębić pieniądze na jakieś przedsięwzięcie. Spotkanie odbywało się na wysokim poziomie, można powiedzieć dyplomatycznym: wszyscy w gajerach, na stole eleganckie trunki i wykwintne żarcie. Można powiedzieć: wyższe sfery. Brakowało tylko Cypy, który także miał wziąć udział w negocjacjach. Nikt nie wiedział, gdzie się podziewa, a on tymczasem eksperymentował z proszkami w rozmaitych odcieniach. Niestety, lubił ten sport. Aż w pewnym momencie się pojawił: nagusieńki, jak go Pan Bóg stworzył. A na ciele taka galeria, że naszym kontrahentom opadły szczęki! I na podziwie dla dziar Cypy spotkanie się skończyło. Nasi kontrahenci uznali, że skoro mamy w ekipie takiego zawodnika, to raczej nie mają co liczyć na owocną współpracę. Benklarze z Monte Carlo Nazar: Kiedy opowiadam o wielkich zyskach, jakie ciągnęliśmy z benkli, ludzie traktują to jak jakieś bajki z czasów prehistorycznych. Powiem ci szczerze: ja też uważałem, że gra w kubki to pieśń przeszłości, bo przecież nie ma już naiwniaków, którzy dadzą się złapać na stare chwyty. Tymczasem okazało się, że nie miałem racji! Dowodzi tego choćby historia moich trzech kumpli. Na początku lat dziewięćdziesiątych chłopcy uznali, że Białoruś czy nawet Polska to dla nich zbyt płytka woda, i ukręcili się na Zachód, gdzie łapali się każdej roboty, oczywiście niezgodnej z prawem. Pewnego razu obrobili jakąś chałupę w Belgii - a może obrobił ją ktoś inny, a oni po prostu mieli upłynnić towar? - i ruszyli przed siebie. Wyobraź sobie: trzech gości, którzy nie znają innego języka niż rosyjski, jedzie kradzionym samochodem, z kradzioną przyczepą, wyładowaną jeszcze ciepłym towarem: telewizorami, sprzętem audio-wideo, jakimiś obrazami. Nawet nie jestem pewien, czy mieli ważne paszporty. Oczywiście jechali na kozaku, nie przypuszczając, że może im się przytrafić jakaś nieprzyjemna przygoda. A jednak pech chciał, że niedaleko Brukseli zatrzymał ich policyjny patrol. Mundurowi szybko skumali, że mają do czynienia z jakimiś lewusami, i zadawali im pytania, które miały to potwierdzić. Chłopcy nie byli przygotowani na taką okoliczność, bo jakby byli, to w ogóle nie przyszłoby im do głów, żeby ruszać w trasę z takim towarem. Zaczęli więc improwizować. Fakt, że nie znali ani francuskiego, ani tym bardziej flamandzkiego, działał akurat na ich korzyść, bo policjanci rozumieli ich jedynie piąte przez dziesiąte, a może nawet jeszcze mniej. Chłopcy powiedzieli, że jadą do Legii Cudzoziemskiej. Że właśnie opuścili nieprzyjazną Białoruś, by zmierzyć się z największym wyzwaniem dla prawdziwego faceta. To, co mają w przyczepie, to cały ich dobytek, którego przecież nie wyrzucą w pizdu na leśnej polanie. Mimo to policja ich zawinęła i chłopcy trafili na belgijski dołek, przekonani, że nikt nie dał wiary ich zapewnieniom o marzeniach o służbie w Legii. A jednak! Po jakimś czasie, minęła może doba, drzwi aresztu otworzyły się, a w progu, obok policjantów, stanęło jakichś trzech gości po cywilnemu. Okazało się, że to oficerowie Legii Cudzoziemskiej z jakiejś jej ekspozytury w Belgii. I tak Legia przejęła moich kumpli; zwolniono ich z aresztu, a samochód z towarem został im zwrócony. Nie zwrócono im jednak wolności - pod eskortą Francuzów ruszyli w stronę najbliższego punktu rekrutacyjnego nad Sekwaną. Wyobrażasz to sobie? Jedzie trzech ruskich złodziejaszków kradzioną furą, a z przodu i z tyłu nieoznakowane samochody Legii Cudzoziemskiej! O ucieczce nie mogło być mowy - chłopcy mieli jasność, że jeśli zrobią choćby jeden fałszywy krok, goście z wojskowej elity poślą ich do nieba. No i dojechali tak do punktu rekrutacyjnego, nawet nie wiem gdzie, podejrzewam, że do Paryża, bo przecież nie pchaliby się do samej Marsylii. Tam wszystko zostało wyjaśnione - powiedzieli, że wcale nie interesuje ich służba, a całe zamieszanie wynikło z tego, że belgijscy policjanci ich nie zrozumieli. Może mówili, że są zawodnikami warszawskiej Legii? To zresztą nieistotne. Francuskich wojskowych kompletnie nie interesował ich samochód i skąd się wzięły rzeczy na przyczepie. Powiedzieli tylko: "Skoro nie chcecie się zaciągnąć, to spadać, i to w podskokach!". Chłopcom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Grzecznie się ukłonili, wsiedli do fury i pojechali ile fabryka dała w siną dal. I jeżdżą tak od tamtej pory - dziś tu, jutro tam. Pewnie nawet sami nie wiedzą, gdzie będą za tydzień. Przez dłuższy czas nie miałem od nich żadnego znaku życia, aż w końcu, całkiem niedawno, zadzwonili. I wiesz, co mi powiedzieli? "Siergiej, dołącz do nas albo znajdź nam jakiegoś chłopaka, bo potrzebujemy dolnego". Dolnego, czyli faceta, który na benklu miesza kubki! Zdębiałem. - To wy cały czas stoicie na benklu? - zapytałem, jak już doszedłem do siebie. Kurwa, to przecież niewiarygodne! Mamy dwudziesty pierwszy wiek, kasyna w internecie, transfer wielkich pieniędzy za pomocą aplikacji w telefonach komórkowych, a oni ciągle odwalają tę samą manianę co trzydzieści lat temu! Kto się jeszcze daje na to nabierać? Jak mi wszystko wytłumaczyli, zdębiałem po raz kolejny. Okazało się, że ustawiają benkle po całej Europie Zachodniej. Największe zyski czerpią w... Monte Carlo, a już zwłaszcza w trakcie Grand Prix Formuły 1. Dla bogaczy, których stać na grę w słynnym kasynie na Place du Casino, benkiel to rodzaj egzotycznego doświadczenia, fanaberia, o której można później wspominać przy szampanie i dobrym cygarze. Dreszczyk emocji związany z uczestnictwem w czymś, co nielegalne, pokątne, mafijne. A dla biedaków - o ile biedacy w Monte Carlo bywają - jest namiastką wielkiego świata. Może i gra w trzy kubki na chodniku to co innego niż ruletka, ale jednak ten chodnik znajduje się ledwie kilka kroków od świątyni hazardu. Tak czy inaczej, wszyscy wyskakują z dużego hajsu i nie protestują, gdy okazuje się, że wygrywają wyłącznie benklarze. Zresztą sesje nie trwają długo - jednorazowo goli się dwóch, trzech frajerów i w długą. Wraca się dopiero po jakimś czasie. Jedyną nowość stanowi materiał, z jakiego wykonano kubki. To... marchewka. Naprawdę, są wystrugane z dużych marchwi. Na tyle dużych, żeby w środku zmieściła się kulka. Dlaczego z marchwi? To proste - kiedy znienacka pojawia się policja i sytuacja robi się niebezpieczna, kubki zostają w mgnieniu oka zjedzone. Dowody? Jakie dowody? Są już w brzuchu. Chłopcy są już grubo po pięćdziesiątce, twierdzą, że reumatyzm coraz bardziej utrudnia im pracę w kucki, ale nie zamierzają się ustatkować. Będą mieszać te swoje marchewkowe kubki do usranej śmierci."