W 1988 roku nastolatka o koreańsko-amerykańskim pochodzeniu zostaje porwana z plaży w Korei Południowej przez służby Korei Północnej. Dwadzieścia dwa lata później jej siostra bliźniaczka wciąż szuka zaginionej i staje się obiektem zainteresowania CIA. Wkrótce odnajduje dowody, że porwana może nadal żyć w Korei Północnej i wyrusza do samego centrum okrutnego reżimu. "Niesamowita... inteligentna, finezyjna, trzymająca w napięciu - i ważna. Jeśli chcesz spróbować w tym roku czegoś nowego, wybierz 'Gwiazdę Północy'." Lee Child "Ten thriller nie tylko podnosi adrenalinę, trzyma w napięciu i szokuje, ale jest również druzgocącym portretem brutalnego reżimu. Nie mogłam się od niego oderwać." Sabine Durrant D.B. John pochodzi z Walii. Rozpoczął studia prawnicze, ale szybko zmienił zdanie i został redaktorem. W 2009 roku przeprowadził się do Berlina, gdzie napisał swoją pierwszą powieść Flight from Berlin. W 2012 roku odbył podróż do Korei Północnej, która zainspirowała go do napisania Gwiazdy Północy. Mieszka w Londynie. Wraz z wydawnictwem Zysk i S-ka przygotowaliśmy trzy egzemplarze książki. Aby zdobyć jeden z nich wystarczy odpowiedzieć na pytanie konkursowe. Wcześniej polecamy lekturę fragmentu książki. Fragment książki: "Powiat BaekamProwincja Ryanggang, Korea PółnocnaTen sam tydzień Pani Moon zbierała grzyby matsutake, kiedy spadł balon. Patrzyła, jak szybuje między drzewami i ląduje bezgłośnie na wydeptanej przez lisy ścieżce. Migotał i przebijało przez niego światło, ale wiedziała, że to nie jest duch. Kiedy podeszła bliżej, zobaczyła, że jest to około dwumetrowy cylinder z polietylenu, z przywiązanym sznurkami plastikowym woreczkiem. Z cylindra uchodziło powietrze. Dziwne, pomyślała, klękając z wysiłkiem. A przecież trochę się czegoś spodziewała. Przez ostatnie trzy noce na zachodnim niebie pojawiała się kometa, aczkolwiek pani Moon nie potrafiła stwierdzić, czy to dobry, czy zły znak. Nasłuchiwała, żeby się upewnić, że jest sama. Nic nie usłyszała. Tylko zwyczajne leśne trzaski i nagły trzepot skrzydeł odlatującej turkawki. Rozcięła plastikową torbę grzybiarskim nożem i włożyła rękę do środka. Ku swoje-mu zaskoczeniu wyjęła dwie pary nowych, ciepłych wełnianych skarpet, małą elektryczną latarkę z korbką i paczkę plastikowych zapalniczek. I coś jeszcze: czerwone pudełko z obrazkiem ciasteczka z czekoladą na wierzchu. Wewnątrz było dwanaście ciasteczek w krzykliwych czerwono-białych papierkach. Podniosła jedno do światła i zmrużyła oczy. "Choco Pie", przeczytała, bezgłośnie poruszając us-tami. "Made in South Korea". Pani Moon spojrzała w stronę, z której przyleciał balon. Wiatr go przyniósł aż z Południa? Kilka ri dalej i wylądowałby w Chinach! Niebo na wschodzie sączyło czerwone światło między korony drzew, ale nie widziała innych balonów, tylko klu-cze przylatujących na zimę gęsi. W tym wypadku nie miała wątpliwości: dobry znak. Las szeptał i wzdychał, mówiąc jej, że czas iść. Spojrzała na trzymane w ręku Choco Pie. Nie umiała się oprzeć, rozdarła papierek i ugryzła kawałek ciasteczka. Smaki czekolady i pianki rozpuściły się jej na języku. "Och, moi drodzy przodkowie". Przycisnęła ciasteczko do piersi. Było to coś cennego. Podekscytowana włożyła wszystko z powrotem do worka i schowała go w koszyku pod drewnem na opał i paprocią orlicą. Potem pokuśtykała leśną drogą, oblizując wargi. Kiedy dotarła na skraj lasu, usłyszała męskie krzyki. Trzy postacie biegły przez pola w kierunku lasu — dyrektor PGR-u, a za nim jeden z poganiaczy wołów i żołnierz z karabinem na plecach. "Kozie gówno!", zaklęła w myślach. Widzieli lądowanie balonu. Cały dzień pracowała w milczeniu na polu, wraz z kobietami ze swojego oddziału roboczego wyrywała łodygi kukurydzy, poruszając się wzdłuż bruzd zaznaczonych czerwonymi chorągiewkami. "O świcie widziano na niebie balony wroga" — powiedziała jedna z kobiet. Wojsko je zestrzeliwało, a w radiu ostrzegano wszystkich, żeby ich nie dotykać. Od gór ciągnął kąśliwy wiatr. Chorągiewki trzepotały. Panią Moon bolały plecy, a kolana nie dawały jej żyć. Trzymała koszyk blisko siebie i nic nie mówiła. Na końcu pola widziała dzisiaj tylko jednego strażnika, znudzonego, palącego papierosa. Zastanawiała się, czy inni szukają balonów. O szóstej, kiedy z wieży strażniczej zabrzmiała syrena, pani Moon popędziła do domu. Odległy szczyt Góry Paektu przybierał karmazynowy kolor, jej turnie mocno się rysowały na tle wieczornego nieba, a domy w wiosce, przytulone do zbocza doliny, były pogrążone w głębokim cieniu. Wszędzie widniała twarz Partii — w literach wykutych w kamiennych tablicach; na muralu z kolorowego szkła przedstawiającym Ukochanego Przywódcę, który stał na polu złocistej pszenicy; na wysokim obelisku, który obwieszczał, że jego ojciec, Wielki Przywódca, będzie żył wiecznie. Dym węglowy snuł się z kominów chat, które były schludne i białe, miały ceramiczne dachy i grządki warzyw z tyłu. Było tak cicho, że słyszała muczenie wołów w gospodarstwie. Temperatura szybko spadała. Pani Moon boleśnie spuchły kolana. Otworzyła drzwi i zastała Taehyona siedzącego po turecku na podłodze i palącego skręta z czarnego tytoniu. W świetle gołej żarówki jego twarz była pomarszczona i pobrużdżona jak wyeksploatowane pole. Widziała, że przez cały dzień nic nie robił. Było jednak dla niej ważne, żeby jej mąż nie stracił twarzy, więc uśmiechnęła się i powiedziała: — Cieszę się, że za ciebie wyszłam. Taehyon odwrócił wzrok. — To dobrze, że choć jedno z nas jest zadowolone. Postawiła koszyk na podłodze i zdjęła gumowce. Lada chwila mieli wyłączyć prąd, więc zapaliła lampę naftową i postawiła na niskim stoliku. Betonowa podłoga była starannie zamieciona, a maty do spania pozwijane; pokryte szkliwem garnki go gotowania kimchi stały w rzędzie koło żelaznego pieca; namalowane pistoletem twarze na ścianie — portrety Przywódców, Ojca i Syna — były czyste, odkurzone specjalną szmatką. Taehyon wpatrywał się koszyk. Nie znalazła w lesie ani jednego grzyba, i oprócz paproci orlicy i łodyg kukurydzynie miała czego dorzucić do zupy, ale tego wieczoru Taehyona nie czekało rozczarowanie. Wyjęła z koszyka plastikowy woreczek i pokazała mu. — Na balonie — powiedziała zniżonym głosem. — Z wioski w dole... Taehyon wybałuszył oczy, kiedy usłyszał to eufemistyczne określenie Korei Południowej. Biegł wzrokiem za jej dłonią, kiedy wyjmowała z koszyka kolejne przedmioty i kładła przed nim na podłodze. Potem otworzyła pudełko ciasteczek i dała mu niezjedzoną połówkę swojego Choco Pie. Jego usta poruszały się powoli, delektując się tymi boskimi smakami. O mało nie pękło jej serce, kiedy wziął ją za rękę. Powiedziała, że następnego dnia rozsypie trochę soli dla górskich duchów i pojedzie do Hyesan sprzedać ciasteczka. Za uzyskane pieniądze mogłaby... Trzy razy głośne stukanie do drzwi. Struchleli z przerażenia. Przesunęła zawartość koszyka pod niski stolik i otworzyła drzwi. Za progiem stała około pięćdziesięcioletnia kobieta, trzymając w ręku lampkę na baterie. Na głowie miała brudną chustkę, a na rękawie kombinezonu czerwoną opaskę. Jej twarz była szara i pospolita. — W lesie znaleziono balon wroga z usuniętą paczką — powiedziała. — Bowibu nas ostrzegają, żebyśmy ich nie dotykali. Zawierają trujące związki chemiczne. Pani Moon skłoniła głowę. — Jeśli jakąś zobaczymy, towarzyszko Pak, to zameldujemy. Twarde oczy kobiety przeszły z pani Moon na pokój za jej plecami, a potem zmrużyły się pogardliwie, kiedy patrzyła na siedzącego na podłodze Taehyona. — Wszyscy w Sali Ludowej o ósmej — poinformowała i odwróciła się. Światło jej lampki tańczyło po ścieżce. — Dzisiejszy temat to prawomyślne postawy rewolucyjne w zakładzie pracy... Pani Moon zamknęła drzwi.— Trujące związki chemiczne, już wam wierzę... — mruknęła. Rozpaliła w piecu, żeby ugotować obiad, podczas gdy Taehyon oglądał wszystkie przyniesione przez balon przedmioty, przysuwając je blisko lampy. Pomacał skarpetki i przycisnął wełnę do policzka; za-kręcił korbką latarki elektrycznej i poświecił nią na sufit; przebiegał palcem po etykietkach i znakach handlowych z tego tajemniczego równoległego wszechświata, z Południa. Potem wpadł mu w oko plastikowy woreczek. — Tutaj jest coś jeszcze — powiedział i otworzył go. Uciekając rano w pośpiechu z lasu, pani Moon nie zauważyła luźnego pliku ulotek na dnie woreczka. Podniósł jedną do światła. — "Do naszych braci i sióstr z Północy od waszych braci z Południa... Jesteście zawsze obecni w naszych modlitwach. Tęsknimy za wami i przejmujemy się waszym cierpieniem. Z radością oczekujemy dnia, kiedy Północ i Południe znowu się połączą w miłości Pana naszego Jezusa Chrystusa..." — Taehyon zmrużonym okiem oglądał ulotkę. W jego głosie pojawiło się głębokie znużenie. — "Przyspieszcie nadejście tego dnia. Powstańcie przeciwko oszustowi, którym mówi wam, że żyjecie w dostatku i jesteście wolni, a naprawdę jesteście w nędzy i kajdanach. Bracia i siostry, Kim Dzong Il to tyran! Jego okrucieństwo i żądza władzy nie mają granic. Kiedy wy głodujecie i marzniecie, on mieszka w pałacach jak ces... Zanim zdążył dokończyć słowo, ulotkę wyjęto mu z ręki. Pani Moon usłyszała, że oddycha chrapliwie. Gwałtownym ruchem porwała resztę ulotek z jego kolan, przeskoczyła przez izbę, otworzyła piec i wrzuciła kartki do ognia. Taehyon z otwartymi ustami gapił się na portrety na ścianie i w tym właśnie momencie wyłączyli prąd. W migotliwym świetle lampy oczy Przywódców zdawały się połyskiwać i na twarz Taehyona wypełzła mina potępieńca. — Bowibu... — szepnął. Zaczął przebiegać palcami przez włosy — zawsze tak robił, kiedy nie chciał, żeby coś się wydarzyło. — Dowiedzą się... — Głos miał równie chrapliwy jak wcześniej jego żona. — Dowiedzą się, że czytaliśmy te słowa. Poznają to po naszych twarzach. Zmuszą nas do przyznania się... — Spojrzał na żonę ze zwierzęcym strachem. — Odnieś to tam, gdzie znalazłaś... Jednak pani Moon wpatrywała się w płomienie za żelazną kratką pieca, obserwowała ulotki, które czerniały i zwijały się. Coś zawartego w słowach z ulotki wysłało ją w podróż w przeszłość. Minęło całe życie, odkąd słyszała to imię, co najmniej pięćdziesiąt lat. "Nasz Pan Jezus Chrystus...". Imię wykreślone z historii. Nagle sekretna szuflada otworzyła się na pewne wspomnienie: jej matka i grupa dorosłych w pokoju za zamkniętymi drzwiami i oknami, odczytywanie wersetu z wielkiej, ciężkiej księgi, zapalona świeczka, słowa recytowane jednym głosem. Śpiewnie. Cicho, miękko i śpiewnie. Baranek niesie brzemię win i złości świata tego... Wypracowany od dawna nawyk pozwolił jej zepchnąć to wspomnienie z powrotem w ciemności i zamknęła je na klucz razem ze wszystkimi innymi. Odwróciła się do męża, który ukrył twarz w dłoniach. — Nikt się nie dowie — powiedziała. Otworzyła drzwi domu i wyszła na zimno. Niebo płonęło gwiazdami, a tam, gdzie zwykle, na zachód, nisko nad górami, leciała kometa, jaśniejąca swoimi dwoma ogonami."