Ziemowit Szczerek - autor m.in. takich pozycji jak "Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian", "Siódemka" czy "Tatuaż z tryzubem" - tym razem rusza na wyprawę po krainie wetkniętej między Niemcy, Rosję a Turcję, między trzy morza: od Petersburga po Stambuł i od Donbasu po Rugię. Autor zabiera nas w intrygującą podróż po pograniczach dawnych imperiów i religijnych wpływów, czujnie wypatrując, czy "międzymorskie" państwa i ich obywatele są faktycznie połączeni nierozerwalną siecią podobieństw i zażyłości. Dygresje o architekturze. Rozmowy na ulicach, dworcach i w barach. Setki przejechanych kilometrów. To wszystko składa się na fascynującą opowieść i złożony obraz rozhuśtanej gwałtownymi przemianami współczesnej Europy, która próbuje na nowo zdefiniować swoje korzenie. - To miała być jazda tropem tego wymarzonego Międzymorza, ale też obraz tego, co się dzieje tu i teraz. Jak były wybory w Rumunii, jechałem do Rumunii, jak były w Serbii - to do Serbii. Kiedy państwa bałtyckie zaczęły trząść tyłkiem po tym jak Polska ostrzyła sobie kosę z Niemcami, pojechałem zobaczyć do Przybałcia, jak to wygląda. Okazało się, że wcale tak nie trzęsą, choć są nieźle Polską wkurzeni i rozbawieni jednocześnie. Chciałem osadzić rzeczywistość między trzema konkretnymi punktami: Niemcami, Rosją oraz Turcją i oddać w narracji chaotyczność, jaka powstała, kiedy w Europie Środkowej wymyślono, że państwa narodowe to jest najlepsza rzecz na świecie - mówi o swojej najnowszej książce Ziemowit Szczerek. * Dla naszych czytelników - we współpracy z wydawnictwami Czarne i Agora - przygotowaliśmy konkurs. Do wygrania są trzy egzemplarze "Międzymorza". Aby móc zdobyć jeden z nich, wystarczy zmierzyć się z niżej przedstawionym pytaniem konkursowym. Wcześniej polecamy jednak lekturę wywiadu z autorem i fragmentu jego wciągającej publikacji. Przeczytaj rozmowę z Ziemowitem Szczerkiem * Fragment książki pt. "Międzymorze" Piękne duchy hipster-Zachodu i nowa fala dekolonizacji W Bośni trafiliśmy na marsz dla Aleppo, zorganizowany przez Annę Alboth, Polkę mieszkającą w Niemczech. Byli tam w większości Niemcy i Polacy. Szli przez całą Europę Środkową i Bałkany w stronę Syrii, by w ten sposób wyrazić swoją solidarność z cierpiącym ludem Aleppo. Wstawali rano, brali się za ręce, wypowiadali na głos, chórem, kilka razy z rzędu nazwę Aleppo po arabsku, po czym wymaszerowywali. Dziennie robili kilkadziesiąt kilometrów. Eskortowała ich policja, a kierowcy na wąskich drogach musieli ich omijać. Spali po szkołach. Na murze tej, w której spaliśmy razem z nimi, na terytorium Republiki Serbskiej w Bośni, wymalowana była swastyka, a między jej ramionami umieszczono cztery cyrylickie litery S, skrót od serbskiego narodowego hasła Samo sloga Srbina spašava: tylko jedność zbawi Serbów. Zastanawiałem się, czy aleppczykom siedzącym pod bombami taki marsz ludzi z Pierwszego Świata, nawet jeśli o nim usłyszeli, w jakikolwiek sposób poprawiłby humor. Czy wyłącznie wzbudził pusty śmiech. Ale nie szydziłem. Łatwo jest szydzić z Zachodu. Zbyt łatwo. Szczególnie teraz. Zachód mógł wyglądać na pięknoduchowski i leczyć złamania w tych miejscach, które sam wcześniej ochoczo łamał - ale mimo wszystko nie widziałem na świecie lepszej od niego alternatywy. W Mostarze próbowałem wytłumaczyć dwóm młodym Niemkom przez tydzień maszerującym w tym pochodzie dla Aleppo, w którym szli marzyciele, idealiści, hipsterzy, poszukiwacze przygód, podróżnicy i zwykli wariaci, o co chodzi tym wszystkim, którzy się z nich wyśmiewają. - Przecież oni chcą dobrze - nie rozumiały Niemki. - O co chodzi? Skąd ta ciągła szydera z Zachodu? Próbowałem tłumaczyć, mówić o skali potrzeb w piramidzie Maslowa. O tym, że Zachód, ze swoim współczuciem i szerzeniem liberalnych, pragmatycznych wartości, spełnia potrzeby Pierwszego Świata, swoje własne. Sytego Pierwszego Świata, który po prostu może już sobie być dobry. Nie ma w tym nic złego, próbowałem tłumaczyć, ale nawet sam siebie nie przekonywałem, choć z pewnego punktu widzenia te potrzeby mogą wyglądać na fanaberie. - A czy ci, którzy widzą je jako fanaberie - pytały Niemki - nie mogą zrewidować swojego sposobu myślenia? Nie mogą sami sobie wytłumaczyć, że nie powinni źle myśleć o ludziach, którzy mają dobre intencje? Czy muszą być takimi dupkami? Przecież na całym świecie mogłaby obowiązywać tylko jedna, międzynarodowa reguła: Try not to be a dick. I wszystko byłoby dobrze. Nie do końca wiedziałem, co odpowiedzieć. Jechaliśmy więc głębiej w Bałkany i słuchaliśmy M.I.A, która śpiewała o tym, że reprezentuje Trzeci Świat, te wszystkie third world democracies, People’s Republics of Swagistans. Ale nie miałem wrażenia, by M.I.A kogokolwiek reprezentowała. Miałem wrażenie, że biorę udział w wielkim producenckim szwindlu i choć lubiłem M.I.A, to nie słyszałem jej nigdy w kebabiarniach tureckich w Berlinie czy choćby w Warszawie albo w pakistańskich budach z plackami w Londynie. Nie wiem, może się mylę, może mi się po prostu nie poszczęściło i dlatego nie słyszałem, ale jakoś nie wydawało mi się, by ci wszyscy imigranci z republik ludowych Trzecioświatostanu słuchali hipsterskiej M.I.A. i czuli się przez nią reprezentowani. Owszem, M.I.A zwracała uwagę świata na ich potrzeby, ale nie mogłem pozbyć się wrażenia, że za pośrednictwem tej muzyki jej wytwórnia po prostu sprzedaje Zachodowi samokrytykę i uspokojenie sumienia. Najwyższe potrzeby sytego społeczeństwa. Potrzebę współczucia sprzedaje. Ale nikt poza Zachodem nie brał Zachodu do końca na serio. W niektórych punktach wręcz go odrzucano. Jak w Serbii czy w Rosji. Czasem, miałem wrażenie, można było to odrzucenie rozumieć jako kolejną falę dekolonizacji. Tym razem już nie politycznej czy gospodarczej, ale kulturowej. Rosja, po nieudanym eksperymencie z liberalną demokracją, której nie udało jej się właściwie sobie zaaplikować, poddała się i wróciła w stare, według wielu naturalne dla niej koleiny prawosławnego i nacjonalistycznego konserwatyzmu. I trzymania za pysk. Zachód odrzuciła również Białoruś, wracając do najszczęśliwszych czasów, których zaznali jej mieszkańcy, a nie były to - sorry, Polacy - czasy Rzeczpospolitej, pierwszej czy drugiej, ale czasy ZSRR. I tak dalej. W końcu od Zachodu odłączyła się również w pewnym stopniu Polska, która uznała, że liberalna demokracja to forma gwałtu na jej tożsamości. I pogrążyła się w nacjonalistycznej paranoi i wychwalaniu własnych wad jako narodowych cnót. Bo nic na to nie można poradzić, że to zachodni hipsterzy i syci pięknoduchowie, którzy - okej - być może realizują swoje potrzeby współczucia i ekspiacji, zaspokoiwszy już wszystkie pozostałe, wymyślili w ramach tej realizacji najbardziej humanitarny i przyjazny jednostce system. Ze wszystkich aktualnie na ziemi dostępnych. Ale odrzucano Zachód. Zachód na swoich peryferiach był sztuczny. Tym bardziej sztuczny, im dalej od centrum. Widziałem to wyraźnie, na przykład patrząc na ruch uliczny w Nowym Pazarze. Albo w kosowskiej Prisztinie. Żeby przepchać się przez skrzyżowanie, trzeba było zagrać w coś w rodzaju drogowego Tetrisa: jedno auto robi miejsce w skłębionej i trąbiącej plątaninie i ten, kto szybszy i bystrzejszy - wjeżdża w to miejsce. Jeździło się tak, jak się chodzi w tłumie, i jeśli się uważało, to w zasadzie wszystko było w porządku. Trzeba było tylko odrzucić zachodnie reguły i działać zgodnie z lokalnymi. W tym pozornym chaosie była metoda i wszystkie wymyślone na Zachodzie światła na skrzyżowaniach tylko przeszkadzały. Zakłócały płynność. No ale światła były. Bo na całym świecie są, więc muszą być i tu. Wstyd byłoby nie mieć. Bo bez świateł miasto byłoby barbarzyńskie, a nie cywilizowane. Bo trzeba nosić garnitury, a nie dżalabije i turbany. Choć w albańskiej części Kosowskiej Mitrowicy widziałem starego faceta, któremu udało się połączyć obie rzeczy, Zachód i Wschód: założył na głowę beret i obwiązał go szalikiem dokładnie tak samo, jak dawniej Turcy i mieszkańcy Bałkanów obwiązywali fezy kefijami. To samo, co Albańczyk z kefiją, robią na przykład związani z władzą biznesmeni na Węgrzech. Ogłaszają niby - po zachodniemu - przetargi, ale te przetargi i tak są wygrywane przez tych, którzy mieli wygrać. Albo politycy w Rosji czy na Białorusi - ogłaszane są niby wybory, ale i tak wygrywają je ci, którzy mają wygrać. Władca to władca, i tyle. Albo politycy w Polsce - wszystkie zachodnie instytucje, cały trójpodział władzy, niby formalnie istnieje, ale tak naprawę nie chodzi o to, żeby działał, tylko żeby rację miał zawsze rządzący lider, który ogłasza się "głosem narodu". Wszystko odbywa się nie tak, jak powinno być. Instytucje demokratyczne nie są używane tak, jak głosi ich instrukcja obsługi, ale tak jak Albańczyk użył szalika: nie na szyję, lecz wokół beretu. Tak jak to było zawsze, od wieków. Peryferie odgrywają przed Zachodem teatrzyk. Dobrze, że przynajmniej choć do tego się poczuwają, bo przecież Putin mógłby się ogłosić dożywotnim prezydentem, Kaczyński zapisać w konstytucji swoją rolę jako wodza narodu i przewodnią rolę partii, a Orbán - pierwszeństwo biznesmenów z nim związanych w przetargach publicznych. Czekałem jednak na to, kiedy to wszystko rozleci się na kawałki. Wolałbym, żeby do tego nie doszło, ale cholera wie. Ileż można udawać? Ileż można żyć przeciwko rzeczywistości? Weźmy taką Rosję. Na wschodzie większość samochodów jest z Japonii, gdzie obowiązuje ruch lewostronny, auta mają więc kierownice po prawej stronie. Tylko że w Rosji ruch obowiązuje akurat prawostronny, więc te auta muszą jeździć w nienaturalnych dla siebie warunkach, z kierownicami od strony krawężnika, bo Rosja co prawda nie jest w stanie zapewnić na terytorium przez siebie administrowanym samochodów z kierownicą po właściwiej dla ruchu stronie, ale jest imperium, więc nie będzie zmieniać swoich praw dla jakiejś tam głupiej sytuacji faktycznej. W dodatku wymuszonej czynnikami zewnętrznymi. Nie będzie, jak jakieś głupie Samoa, które w podobnej sytuacji najnormalniej w świecie zmieniło sobie ruch z lewostronnego na prawostronny, bo większość aut tam jeżdżących pochodziła z Australii i Nowej Zelandii. Zresztą kto wie, być może da się tak funkcjonować całkiem długo. Być może całkiem długo można jeździć według przepisów dostosowanych do zupełnie innego trybu jazdy. Weźmy taką Gruzję, zmodernizowaną przez Micheila Saakaszwilego: egzaminy na prawo jazdy kończą się na jeździe na placu, po mieście nie da się bowiem jeździć zgodnie z przepisami. Prawo swoje, a zwyczaj swoje. Ach, uwielbiam jeździć po Gruzji. Nieoficjalnie dozwolone jest właściwie wszystko, poza przejeżdżaniem na czerwonym świetle czy jakimś już ewidentnym łamaniem prawa, typu na przykład jazda pod prąd. Ale wyjeżdżanie z podporządkowanej, nagłe skręty, zajeżdżanie drogi - proszę bardzo. Patrzyłem na ruch w Berlinie i wyobrażałem sobie tych porządnych Niemców, gdyby musieli prowadzić auta w Tbilisi. Wyobrażałem sobie ich panikę i histerię. W Gruzji jeździ się świetnie, bo przypomina to grę komputerową, w której przez cały czas trzeba patrzeć na to, co się dzieje wokół. Nie można się spinać, ale trzeba mieć oczy dookoła głowy. Wychodzi z tego niezła zabawa, jeśli oczywiście ma się ochotę w nią bawić. Ale to jest zupełnie inny sposób jazdy niż ten, dla którego pisano zachodnie reguły. Przy przechodzeniu przez jezdnię na przykład mniej potrzebne są światła, a bardziej zdecydowanie. Trzeba po prostu przemieszczać się pomiędzy tłoczącymi się, ale niezbyt przez to pospiesznie jeżdżącymi samochodami, by dotrzeć do środka jezdni, który jest czymś w rodzaju respektowanego przez wszystkich kierowców azylu dla pieszego. Następnie powtórzyć manewr na drugim pasie. I bezpiecznie dotrzeć do chodnika. To znaczy - względnie bezpiecznie. Kiedyś w Tbilisi obtrąbił mnie samochód jadący po chodniku i omijający w ten pomysłowy sposób korek na jezdni. To samo było w Prisztinie, stolicy albańskiego Kosowa. Były tu ulice George’a Busha i Tony’ego Blaira i ogólnie wielka wdzięczność dla Zachodu za pomoc w wojnie z Serbią, ale jeśli chodzi o zachodnie reguły funkcjonowania społeczeństwa - to już nie było wcale takie proste. Mniejsza z ruchem ulicznym, ale kraj, pokonawszy Serbów, osunął się w klanowość i prawo silniejszego. I jak to coraz częściej się zdarza, bawił się z Zachodem w kotka i myszkę. Kosowo brało zachodnie fundusze, a funkcjonowało po swojemu. Węgry i Polska robią to samo. Tylko z mniejszym przytupem.