Jeden z najlepszych polskich pisarzy współczesnych powraca do literackich korzeni i swoich ulubionych postaci z osławionego "Lubiewa". Najnowsza powieść Michała Witkowskiego z cierpkim humorem przedstawia grozę codzienności i niedyskretny urok lat dziewięćdziesiątych. "Opowieść gdzieś pomiędzy Palahniukiem, "Dziećmi z dworca Zoo", Jelinek a tradycją prozy obyczajowej dwudziestolecia" - Michał Witkowski "Historia, która skrzy się i mieni blichtrem upadającej kultury, ale też ściąga w dół w klejące się stacje metra, szemrane bary, czy puste smutne ulice, których martwotę podkreślają tylko sklepowe witryny jaśniejące ścianą rolexów czy cygar. I tak do końca nie wiadomo czy ten cały świat to kraina z Księgi tysiąca i jednej nocy czy raczej Mordor. To współczesna opera buffa, gdzie komizm recytatywów i arii płynnie przechodzi w jęk rozczarowania i skowyt krzywdy" - Szymon Kloska "Książka, która ma wszelkie walory potoczystej gawędy, pełnej najróżniejszych awantur, wiedzionej z właściwym Witkowskiemu wielkim językowym szwungiem, z miejsca wciągającym w obręb przedstawianego świata" - Marcin Sendecki "To książka nie tylko o pryszczatych chłopakach oddających się za kasę bogatym, starym dziadom. To książkach o nas. O nas wszystkich" - Piotr Kofta. (Opis pochodzi od wydawcy) Wraz z Wydawnictwem Znak przygotowaliśmy dla państwa trzy egzemplarze książki "Fynf und cwancyś". Aby zdobyć jeden z nich, wystarczy odpowiedzieć na pytanie konkursowe. Wcześniej polecamy lekturę fragmentu książki. FRAGMENT: "Dianka miała sznyty na rękach, pochodziła z Bratysławy: - To godzina drogi do Wiedniczka! Nazywała się Milan. Prześliczny szesnastoletni blondynek z błękitnymi oczami, długimi rzęsami i w ogóle - paź z kreskówki dla grzecznych dzieci. Ale w środku, w tym paziu, kryła się stara tłusta baba. Dosyć opieszała. Dojeżdżała zarabiać w metrze, na stacji Karlsplatz-Oper. Na środku podziemnego placu była okrągła oszklona kawiarnia, zwana przez nas "akwarium", z której było widać kible. Wokół jak rybki krążyło mnóstwo młodziutkich Polaków, Czechów, Rumunów, Rosjan, no i oczywiście starych Austriaków. Jacy piękni niektórzy, a inni znowu jak potwornie brzydcy! Średnich w ogóle tam nie było... Dianka nigdy nie zapomni cytrynowego zapachu dezynfekcji, mieszał się w toalecie z odorem gówna! Nie lubiła stać przy pisuarach i czekać na klientów, więc zwykle tylko piła piwo albo jadła swoje ukochane puchary lodowe z bitą śmietaną i ozdóbkami w tej oszklonej podziemnej kawiarni i szklącym się okiem spoglądała na krążących wokół kibli staruchów. Ja byłem z Polski, ona ze Słowacji. Mnie się zawsze powodziło, jej prawie nigdy. Moje monologi puszczała mimo uszu: - Do roboty, Dianka, arbajten! Choćby te pięćset szylingów! To ona oburzona: - Ach, las miś! [zostaw mnie] Ja sem żena lenywa... A jak już raz dupę ruszyła, to też tylko z tym facetem piwo piła, namawiała go na puchary lodowe i mówiła do mnie na głos, bo i tak nie rozumiał: - Jużem se sweho byha znalasla... Kukaj se, podiwejse, jaki byh! Taki byh! A tymczasem to był zwykły, rubaszny, wąsiasty drwal z austriackich Alp. Ale wytłumacz to Diance, skoro jej stawiał puchary lodowe i podawał ogień zapalniczką BIC. - Oszukałby me... - rozmarzyła się, bo po czesku "szukać" to "ruchać". A tymczasem od początku było wiadome, że to wcale nie będzie po czesku, tylko po francusku, a potem już normalnie, po polsku, i Dianka bez portfela curik znowu wyląduje na Bahnhofku. Co by nie było, dobrze mieć na ulicy taką Diankę. Staje pod dönner kebabem i je. Staje przed kawiarnią Eduscho i pije. Zawsze mi zazdrości. A ja rozprostowuję banknoty, obracam, układam austriackimi mordami w siwych perukach w tą samą stronę, zwijam w zwitki, okręcam gumkami, jest z tym mnóstwo pracy. Bo ja mam naturalne predyspozycje do tego zawodu: fynf und cfancyś szwanc. A co obrócę, to każdemu klientowi wcisnę inny kit o sobie i jakoś inaczej w tej opowieści uśmiercę Krzysztofa. Na przykład że użądliła go pszczoła, a był uczulony, i już. Zimny truposz. Albo że wszedł do toalety na dworcu, u nas, w Koninie, i już nigdy nie wyszedł. Jak się włamaliśmy z babcią klozetową, to w środku było pusto, tylko odrobina krwi na podłodze. Dianka, ty nie nadawałaś się do tego zawodu. Nie byłaś wystarczającą materialistką. Wiadomo, ze Wschodu. Choć to o godzinę drogi ta Bratysława, a jednak. Raz wymęczył ją klient, pluł, kopał, ruchał, sikał, bił, no wszystko. Miała dosyć. Zadzwoniła po taksówkę. Nie znała dobrze tej klatki schodowej. Schody były strome, brama otwarta i już przed nią widać było czekające na Diankę auto. Więc rozpędziła się i zaczęła zbiegać po tych schodach w dół, taka wolna, szczęśliwa, że ma to wreszcie za sobą, a w kieszeni porządną sumkę - pięćset szylingów. I nagle, już dobiega do końca schodów, świat znika i jest wielki huk! Dianka mdleje. Na Słowacji nie było tak czystych szyb, że w ogóle nie dałoby się ich zauważyć. Wielu rzeczy nie było. I najbardziej ją potem bolało, że taksówkarz widział ten jej upadek, to jej walnięcie z całej siły rozpędzoną głową o szybę, tego się wstydziła. Więc szło jej coraz gorzej, miała coraz mniej pieniędzy i nawet już była bezdomna, przez co wyglądała nieświeżo i robiło się błędne koło: nie miała pieniędzy, więc źle wyglądała, ale żeby zarobić, musiałaby wypocząć, wykąpać się, przebrać w czyste łachy. Stała sama jedna, w metrze, a na dodatek obtarły ją nowe buty, więc nie mogła już nawet włóczyć się po Wiedniu. Dokuśtykała do Alfi’s Goldener Spiegel, do baru dla stricherów, usiadła w kącie i nic nie piła, nie paliła, nie jadła, tylko obserwowała i nuciła se pod nosem słowackie piosenki rockowe i Darę Rollins, która wtedy nazywała się jeszcze Darinka Rolinkowa. To jest jak gra w ruletkę: jednego dnia zarobisz pięćset szylingów, ale żeby zarobić, musisz najpierw zainwestować. Bo przecież trzeba tu siedzieć nieraz po wiele godzin, zanim się wyrwie jakiegoś klienta. Przez ten czas wypija się po pięć zadrożonych nieprzytomnie kaw, fant, piw, czegokolwiek, bo obsługa (Norma Wincent) pilnuje, żeby stricherzy zamawiali przynajmniej jeden napój na godzinę. Więc co się zarobi jednego dnia, to się przez pięć kolejnych wyda na siedzenie tu. A co się wypali tych austriackich papierosów Milde Sorte, które są słabiutkie, ale głowa po nich boli! Dianka z zazdrością patrzyła, jak ci, którym się powiodło, pożerają przy barze olbrzymie sznycle z frytkami i sałatką kartoflaną, z sadzonym jajkiem pięknie przykrywającym kotleta, a czasem i za niego nie płacą, bo siedzi przy nich stary, łysy grubas z portfelem. Z połówkami wspaniałych cytryn do wyciskania na to mięso, na frytki, na całe to cudowne żarło! Przełykała ślinkę i paliła wyproszonego od kogoś papierosa, który nie smakował jej na czczo. Myślała o tym, że zaraz ją stąd wywalą, bo już nie może zainwestować w ten biznes żadnych pieniędzy. A nawet gdyby znalazła kilka szylingów, to wiadomo - raz wyjdzie, a pięć razy wieczór pusty, można wszystko stracić. Ot, Rumuni to już nie mieli nic od dwóch tygodni! I to jacy Rumuni! Boże! Przez wielkie, białe, workowate spodnie pokazują Diance, jakie piękne, wypasione mają kutasy. Napinają na nich wyplamiony materiał. Łamanym niemieckim pomieszanym z rosyjskim proszą, żeby sprawdziła, wyposzczone, dwa tygodnie, cfaj woche nykst. Chcą szylinga, papierosa, nawet niech to będzie tylko austria drei, ale co ona może im dać? Są piękni i męscy, bez tego aptekarstwa w oczach, które mają Austriacy, Szwajcarzy i Niemcy, są hetero. Osiemnastoletni, śniadzi, z czarnymi, zrośniętymi brwiami! Ale trochę jej przypominają Cyganów, a Dianka boi się Cyganów, którzy na Słowacji są i stoją. Palą ogniska. Ogień odbija się w ich oczach. Stary klient, Dieter, ze Szczurzycą Güntera Grassa i "Wiener Zeitung" pod pachą kursuje po knajpie jak profesor z filmu Błękitny anioł. W wytartej marynarce. Z fajeczką. Ale sam nie wie, czego chce. Raz zaprasza Diankę do siebie do stolika, zamawia jej alkohol, potem mówi: - Heute bin ich müde, lass mich allein... - Potem się umawia na środę, co już Dianka naprawdę nie wie, czy dożyje. Za barem dziś Vincent: wysoki, miły Austriak, jednak bezlitosny, jeśli idzie o zamawianie napojów. Z szafy grającej lecą przeboje ubiegłego lata, wielu, wielu ubiegłych lat, a nawet Édith Piaf. W innej sali młodzi stricherzy grają w automaty. Jedna Murzynka, brzydka, brudna, strasznie śmierdzi i Dianka wie, że ona jest bezdomna, że wpadła w wir błędnego koła i że Dianka sama tak skończy, jeśli tego wieczoru nie zdarzy się cud. To ten milutki Vincent wskazuje ochroniarzowi, żeby dyskretnie wyprowadził Murzynkę. Na dworze, na mrozie już nie pachnie tak piwem i żarciem. Tam do parkujących samochodów podchodzą chłopcy, którzy nie są wpuszczani do Alfi’s. Bo już są zbyt zawszeni, bo nie chcieli się dzielić zyskami z czeską mafią i ci oszpecili im twarze żyletką, bo nie chcieli dać barmance Normie i Vincentowi... Tym dwóm zza baru trzeba było się opłacać - raz na jakiś czas dupa, raz na miesiąc procent od zarobków. I nagle wchodzi rozbawiona banda lokalnych playboyów: starych, w kolorowych chustkach na głowach, kaskach motocyklowych, w łańcuchach, pierścieniach z czachami. Hałaśliwi i rozbawieni, prosto z krainy zwanej Miami, z krainy gwiazdek, drinków i czerwonych kabrioletów z muzyką puszczoną na ful. Z krainy fototapety i wyblakłych snów, która leży właśnie tu, w głowie każdego playboya. Zamawiają whisky i palą czerwone marlboro - nie dbają o zdrowie. Łysi i monstrualnie grubi, jak to jednak bogactwo wyjaskrawia każdą cechę charakteru - myśli Milan, filozof z blokowiska w Bratysławie. Bo jak ktoś jest żarłokiem i jest biedny, to staje się tylko gruby, ale niech no będzie bogaty (dla Dianki każdy Austriak był bogaczem), to ot, wygląda jak oni. Albo jak jakaś ciota jest przegięta i bogata, to od razu może na sobie pozawieszać cały sklep jubilerski, może mieć złoty płaszcz, futra i w ogóle przebić każdą operetkową diwę. Więc ci playboye drą się na całą knajpę, nieopanowani we wszystkim, ale zupełnie nieprzydatni Diance, dopóki bawią się razem. Bo ona jest już na tyle doświadczona, że patrzy tylko na zawstydzonych samotnych tatuśków wciśniętych w kąt knajpy. Nowy wybuch nieopanowanego rechotu łysych. A prawdziwi "nieopanowani" - młodzi, piękni Rosjanie - siedzą cicho po kątach i liczą w kieszeniach brudnych dżinsów ostatnie drobniaki. Albo inny rodzaj klientów wyjaskrawionych przez bogactwo: czterdziestoletnie cioty z minami, z grymasami, każda przypomina jakieś zwierzę: łasicę, papugę, sowę... Całe w bransoletach. To zaraz im, tym buzerantkom (Buzerant - po czesku "pedał"), piękni dwumetrowi chłopcy z krainy blichtru i taniej rozrywki podają lub zdejmują futra, przysuwają popielniczki, zapalają papierosy, ustępują miejsca w drzwiach, żeby tylko ich wzięły. A i krzesło im podają, podsuwają. Tak więc też im zaraz usługują, a one na nich mrugają, biją ich niezdarnie a pieszczotliwie albo robią obrażone minki - "brzydki jesteś, z innym dziś pójdę, be"! A mimo że stare i ohydne, to przecież w ogóle niełysiejące (przeszczep), niesiwiejące (farba), bez zmarszczek, wysokie, odżywione, że tylko po zblazowanym wyrazie twarzy można poznać ich właściwy wiek. Bo wszystko już mają wymienione. Ale stara zrobiona na młodą to nie młoda, tylko stara zrobiona na młodą! I tak też wygląda: na SZNM. Robią miny tych czechosłowackich aktorek, tych wszystkich starych sąsiadek z trwałą na barana... I one, gazele, bransoletkę już mają i pierścień mają, i papierośnicę, i zapalniczkę, i wszystko w brylantach, w rubinach, na wszystko se już przez te lata uzbierały. A zaraz obok męskie byczki z łysymi pałami - to banda taksówkarzy. Piją piwsko, palą jakieś brązowe cygaretki, rechoczą na całą knajpę. Pierścienie blaszane z trupimi czaszkami. A jeśli nie łysi, to wiadomo - mają te swoje "vokuhile" (vorne kurz, hinten lang), z tyłu długo (czasem nawet do pasa), z przodu na jeżyka, utlenione. I już jeden z nich idzie krokiem starego marynarza do szafy i zamawia całą składankę niemieckiego disco o miłości. Z chórkami. Z szafy płynie ciepły kobiecy głos. Dianka patrzy na ich piwa i sznycle, i gryzie paznokcie."