W tej poruszającej książce dzieli się mądrością zdobytą dzięki spotkaniom z inspirującymi ludźmi, których poznała podczas swej pracy i podróży po całym świecie. Sama najlepiej wyjaśnia swoją motywację we wstępie: "Dlatego właśnie musiałam napisać tę książkę - by podzielić się historiami ludzi, którzy pozwolili mi znaleźć życiowy cel i siłę do działania. Chcę, byśmy wszyscy zobaczyli, jak możemy wspomóc kobiety tam, gdzie żyjemy". Melinda wspiera swą narrację alarmującymi danymi, prezentując kwestie, które w największym stopniu wymagają naszej uwagi - od małżeństw dzieci przez brak dostępu do środków antykoncepcyjnych po nierówne traktowanie ze względu na płeć w miejscu pracy. Pisze też o swoim życiu osobistym oraz o drodze do równouprawnienia w małżeństwie. Jednocześnie stale udowadnia, że nigdy dotąd nie mieliśmy dogodniejszych warunków do zmieniania świata - i samych siebie. Pisząc z pasją, szczerością i wdziękiem, przedstawia nam niezwykłe kobiety i pokazuje moc, jaką daje wspólne działanie. Kiedy my dźwigamy innych, oni dźwigają nas. Debiut pisarski Melindy Gates, aktualne i potrzebne wezwanie do wzmocnienia roli kobiet. Wraz z Wydawnictwem Zysk i S-ka przygotowaliśmy dla państwa trzy egzemplarze książki "Moment zwrotny". Aby zdobić jeden z nich wystarczy odpowiedzieć na pytanie konkursowe. Wcześniej polecamy lekturę fragmentu. FRAGMENT KSIĄŻKI: "Proś o to, czego potrzebujesz Jak więc tworzymy kulturę miejsca pracy, która daje więcej możliwości kobietom, sprzyja różnorodności i nie toleruje molestowania seksualnego? Nie ma jednej prostej odpowiedzi na to pytanie, ale jestem przekonana, że trzeba zebrać przyjaciół i współpracowników i stworzyć społeczność z nową kulturą — taką, która szanuje ważniejsze cele istniejącej już kultury, lecz proponuje inne drogi osiągnięcia tych celów. Niestety, próby tworzenia kultury, która wspiera interesy kobiet, napotykają poważną barierę. Wyniki badań wskazują, że kobiety mają słabszą wiarę w siebie niż mężczyźni i że często nie doceniają własnych zdolności, podczas gdy wielu mężczyzn je przecenia. Dziennikarki Katty Kay i Claire Shipman napisały o tym książkę zatytułowaną The Confidence Code. Kay tłumaczyła w wywiadzie: "Kobietom czasem trudniej jest działać niż mężczyznom, bo nie lubimy ryzykować i bardzo boimy się porażki". W jednym z przykładów autorki powołują się na dokumentację z działu kadr w firmie Hewlett Packard. Wynika z niej, że kobiety wnioskowały o awans tylko wtedy, gdy były pewne, że w stu procentach spełniają wymagania związane z nowym stanowiskiem, podczas gdy w przypadku mężczyzn ta liczba wynosiła sześćdziesiąt procent. Skłonność do umniejszania swoich umiejętności przez te z nas, którym wcale ich nie brakuje, również utrudnia nam rozwój, a trudno nie dostrzec, że jest to skutek działania kultury zdominowanej przez mężczyzn, która dąży do marginalizacji kobiet. Często jest to działanie pośrednie, nie przybierające formy ataku na same kobiety, lecz na cechy i zalety kobiet, które mogą stanowić zagrożenie dla mężczyzn. Taką hipotezę wydają się potwierdzać inne badania. Uzyskane wyniki sugerują, że kobieca powściągliwość nie jest wynikiem braku pewności siebie, lecz kalkulacji. W 2018 roku w czasopiśmie "Atlantic" ukazał się artykuł, w którym zacytowano wyniki pewnej pracy badawczej. Ujawniła ona, że pewne siebie kobiety zyskiwały wpływy "tylko wtedy, gdy wykazywały również (...) gotowość do przynoszenia korzyści innym". Jeśli kobiety okazywały pewność siebie pozbawioną empatii czy altruizmu, spotykały się z "gwałtowną reakcją — społecznymi lub zawodowymi represjami, będącymi swego rodzaju karą za nieprzystosowanie się do norm właściwych ich płci". Według innego badania to właśnie obawy przed tą reakcją powstrzymują kobiety od zaznaczania swojego autorytetu. Kobiety mogą być mniej asertywne w wyniku braku pewności siebie czy też czystej kalkulacji, lecz to zdominowana przez mężczyzn kultura pozostaje kluczowym czynnikiem leżącym o podstaw obu tych zjawisk. Istnieje społeczna aprobata dla kobiet, które nie proszą o dużo, wątpią w siebie, nie dążą do władzy, nie stawiają na swoim i starają się przede wszystkim zadowolić innych. Te oczekiwania miały duże znaczenie dla mnie i dla wielu znanych mi kobiet, bo sprzyjają rozwojowi cech prowadzących do perfekcjonizmu, który miał zrekompensować poczucie niższości. Powinnam była się tego domyślić: perfekcjonizm zawsze był moją słabością. Brené Brown, która potrafi genialnie ująć ważne konkluzje w kilku słowach, tak opisuje motywy i sposób myślenia perfekcjonistek w swojej książce Daring Greatly: "Jeśli wyglądam idealnie i robię wszystko perfekcyjnie, mogę wyeliminować lub umniejszyć bolesne poczucie wstydu, nieadekwatności i winy". To jest gra, a ja jestem graczem. W moim przypadku perfekcjonizm wynika z poczucia, że nie wiem wystarczająco dużo. Nie jestem dość bystra. Nie pracuję dość ciężko. Przybiera na sile, gdy mam się spotkać z ludźmi, którzy się ze mną nie zgadzają lub gdy mam mówić do ekspertów, którzy na dany temat wiedzą więcej ode mnie — co ostatnio zdarza mi się całkiem często. Gdy budzi się we mnie poczucie niższości, a wraz z nim dążenie do perfekcji, jednym z działań, które podejmuję, jest gromadzenie faktów. Nie mówię o zwykłych przygotowaniach, lecz o obsesyjnym zbieraniu informacji wywołanym przez przeświadczenie, że powinnam wiedzieć wszystko na dany temat. A kiedy mówię sobie, że nie powinnam przesadzać, inny głos natychmiast odpowiada, że jestem leniwa. W sumie perfekcjonizm oznacza dla mnie ukrywanie tego, kim naprawdę jestem. Zakładam wtedy maskę, by ludzie, na których chcę zrobić wrażenie, nie odeszli w przekonaniu, że nie jestem tak bystra czy interesująca, jak sądzili. To wynik desperackiej potrzeby przypodobania się innym, przekonania, że nie mogę ich rozczarować. Dlatego przesadzam z przygotowaniami. Co ciekawe, zauważyłam, że gdy jestem perfekcyjnie przygotowana, nie słucham innych. Prę naprzód i mówię to, co zaplanowałam, bez względu na to, czy jest to właściwe w danej chwili czy nie. Tracę okazję do improwizowania czy do błyskotliwej reakcji na zaskakującą sytuację. Właściwie wcale mnie tam nie ma. Nie jestem prawdziwą sobą. Pamiętam pewne wydarzenie w fundacji, które miało miejsce kilka lat temu. Mój perfekcjonizm został wówczas nazwany po imieniu. Sue Desmond-Hellmann — nasza niezwykle pomysłowa dyrektor fundacji, która jest naukowcem, lekarzem i kreatywnym liderem, a przy tym uwielbia nakłaniać do działania Billa i mnie (oraz samą siebie) — przygotowała dość krępujące zadanie dla liderów fundacji, które miało wzmocnić więzi między kierownictwem a pracownikami. Zgodziłam się wziąć w nim udział jako pierwsza. Usiadłam na krześle przed kamerą (ustawioną tam, by później wszyscy pracownicy fundacji mogli obejrzeć ćwiczenie!) i dostałam plik kart ułożonych czystą stroną do góry, które miałam po kolei odsłaniać. Na każdej z nich wypisano coś, co powiedział o mnie któryś z pracowników fundacji, a czego wolał nie mówić mi prosto w oczy. Moim zadaniem było odczytać te opinie i ustosunkować się do nich przed kamerą, by wszyscy mogli widzieć moją reakcję. Wyrażone na kartach opinie były bardzo odważne, szczególnie na ostatniej z nich. Odwróciłam ją i przeczytałam: "Jesteś jak piep...ona Mary Poppins — praktycznie perfekcyjna pod każdym względem!" Jak ujęły to moje dzieci przy kolacji tego samego wieczora: "Au!" W tamtym momencie, świadoma, że siedzę przed kamerą, wybuchnęłam śmiechem — prawdopodobnie po części ze zdenerwowania, po części dlatego, że było to tak śmiałe, a po części z autentycznego rozbawienia, że ktoś naprawdę tak uważał. Wciąż się śmiejąc, powiedziałam: — Gdybyście tylko wiedzieli, jak bardzo jestem niedoskonała. Jestem okropnie niechlujna i niedbała w wielu aspektach mojego życia. Ale staram się pozbierać i pokazać w pracy z jak najlepszej strony, by pomóc innym wydobyć to, co w nich najlepsze. Powinnam chyba bardziej pokazywać, że można otwarcie mówić o swoich niedoskonałościach. Powinnam to ludziom uświadomić. Właśnie tak wtedy zareagowałam. Zastanawiając się nad tym później, uświadomiłam sobie, że być może moje najlepsze ja to wcale nie to ułożone i perfekcyjne. Może najlepiej postępuję wtedy, gdy jestem dość otwarta, by mówić o swoich wątpliwościach i niepokojach, przyznawać się do błędów i nie ukrywać się za uśmiechem, gdy jestem smutna. Wtedy ludzie mogą poczuć się lepiej z własnymi niedoskonałościami, a to tworzy kulturę, w której łatwiej jest żyć. Z pewnością o to właśnie chodziło pracownikowi, który przekazał to spostrzeżenie. Muszę nadal współpracować ze Sue i innymi, by stworzyć w fundacji kulturę, w której możemy być sobą i otwarcie siebie wyrażać. Mówiąc "my", wcale nie używam figury retorycznej. Myślę także o sobie. Jeśli nie pomogłam jeszcze stworzyć w mojej organizacji kultury, w której wszyscy pracownicy, mężczyźni i kobiety mogą być sobą, to sama jeszcze się tego nie nauczyłam. Muszę robić więcej, by stać się takim wzorem dla innych, jakim dla mnie była Patty. Chcę stworzyć takie miejsce pracy, gdzie wszyscy mogą pokazać swoje najbardziej ludzkie, najbardziej autentyczne cechy — gdzie wszyscy akceptujemy nawzajem swoje dziwactwa i wady, a energia zmarnowana na dążenie do "perfekcji" zostanie wykorzystana do wzmocnienia kreatywności, której potrzebujemy do pracy. To kultura, w której pozbywamy się niemożliwych do udźwignięcia ciężarów i wspieramy się nawzajem w rozwoju."