Wykształcony trzydziestolatek, bez realnych perspektyw na przyszłość, po sześciu latach spędzonych w Anglii na emigracji zarobkowej wraca z dwójką przyjaciół, Benkiem i Marią, do Polski, do swojego rodzinnego Miasteczka. Mają plan na wspólny biznes: otworzyć wirtualną agencję wyszukującą młodych piłkarzy. Zaczynają z impetem, są na dobrej drodze, by pozyskać inwestora. Benek ma poczucie, że może wszystko, Maria, jego dziewczyna, czuwa nad logistyką, ich przyjaciel rozmawia z kontrahentami. Świeżo upieczony biznesmen uczy się szybko: jak zadbać o wizerunek, jak prowadzić rozmowy. Poznaje środowisko - ludzi czasem groteskowych, ale bystrych i zdeterminowanych. Jest przywiązany do Miasteczka. Tu się wychował, tu kopał piłkę i marzył, by zostać sławnym piłkarzem. Tu żyją jego rodzice, którzy całe życie pracowali w jednym miejscu: ojciec w hucie, matka w spółdzielni mleczarskiej. Praca dla pokolenia ich syna znaczy zupełnie coś innego... Po początkowej euforii marzenia trójki przyjaciół o biznesie zderzają się z twardą rzeczywistością... Bogatsi o doświadczenie nie chcą jednak wracać do pracy w Anglii, zamierzają sami dyktować reguły gry. Burza zmian wisi w powietrzu. * Dla naszych czytelników wraz z Wydawnictwem Literackim przygotowaliśmy kilka egzemplarzy najnowszej powieści Andrzeja Muszyńskiego. Aby móc zdobyć jeden z nich, wystarczy zmierzyć się z niżej przedstawionym zadaniem konkursowym. Wcześniej polecamy lekturę fragmentu "Fajrantu". * Przeczytaj fragment książki "Fajrant" ZJEŻDŻAMY Mówiło się: "zjeżdżamy", "zjeżdżamy do Polski". Padały te słowa nieoczekiwanie, przynajmniej dla współlokatorów, czyli osób przypadkowych, a w każdym razie obojętnych. Ktoś po prostu oznajmiał to wieczorem, gdy reszta krzątała się w kuchni, wchodząc sobie w drogę, żaliła się na brak overhours, smażyła mielone albo po powrocie z roboty zdrapywała nożem wapno przyschnięte na bucie. Tak to mniej więcej wyglądało tamtego dnia u schyłku zimy 2009 roku. Od rana wiało, wiało jak nieszczęście, i przed domem moim, a pewnie i Marii, i Benia, furkotały pudła, fruwały podziurawione worki i co tam lżejszego, co trzeba było upchać w walizkach. Mieszkaliśmy osobno tylko dlatego, że oni pracowali po drugiej stronie miasta Norwich — ja na północy, na farmie u Davida Attenborough, oni na południu. Beniu od ostatniego lata tyrał w oczyszczalni śmieci. Maria, jak zwykle najlepiej ustawiona, zatrudniona była w agencji pośrednictwa pracy, pieprzonym job centre z ofertami albo dla prawdziwych fachowców, czyli innych Polaków, albo menedżerów, czyli Brytyjczyków. Wóz był pełny, przynajmniej zarezerwowana dla mnie część. Wczesnym popołudniem miałem podjechać pod ich dom, który różnił się od mojego tylko tym, że stał w innym miejscu. Zresztą miejsce też było prawie identyczne. Polacy na kwadracie, czyli w bliźniaku parę metrów dalej, stali jak co sobotę przed drzwiami w plastikowych klapkach i palili, w ogóle się nie odzywając. Któryś tylko machnął niedbale ręką w geście pozdrowienia i pogładził się po łysej, idealnie okrągłej głowie. Z wnętrza ich domu przez uchylone drzwi dobiegał odgłos maszynki elektrycznej. Golili się co sobotę albo i częściej. Jeden po drugim siadali z fajkami w ustach na krześle ustawionym w ogródku za domem i wzajemnie ścinali sobie, co przez tydzień odrosło. Dobiegał też stamtąd płacz dziecka — nie do zniesienia. Jego matką była Polka, wynajmująca od lat pół ulicy, by podnajmować mieszkania mniej rozgarniętym rodakom, nie tylko zresztą im. Przyjechała na Wyspy na długo przed falą imigracji po wejściu Polski do Unii. Ojcem dziecka był Hindus, który Bóg wie czym się zajmował, ale jeździł zawsze dobrymi brykami i zmieniał je co kilka miesięcy. Parę razy widziałem go z Albańczykiem, Admirem, który dorabiał do pensji z hurtowni zabawek interesami na jatkach w wiosce zamieszkanej przez jego współplemieńców. Tam zaopatrywali się w mięso z rytualnego uboju Arabowie, a raczej muzułmanie. Podobno on dostarczał tam zwierzęta, skąd, nie wiem. Dwie ulice dalej rozciągał się rewir nazywany przez wszystkich dzielnicą muzułmańską. Meczet stał tam na meczecie, częściej można było spotkać kobietę w burce niż w spódnicy, ze sklepów dobiegała słodka woń przypraw i perfum z drzewa sandałowego. Chyba większość stanowili Pakistańczycy. Od paru miesięcy mieli na pieńku z Brytyjczykami z okolic, którzy w zasadzie stracili prawo wjazdu na ten teren. Jeden z nich, Johnny Wane, nawiasem mówiąc, znajomy Marii, woził się tam swoją furą i próbował zmienić ten stan rzeczy. Najczęściej w soboty i po pijanemu. Trochę prowokował. Którejś nocy zatrzymał się na światłach, gdzie go dopadł poplecznik jednego z imamów. John opowiadał wtedy do kamery w telefonie pasażera o tym, co stało się z dzielnicą jego młodości, przez otwarte okno wywiązała się krewka dyskusja, aż brodaty poczęstował go sierpowym, pokrwawiony Johnny wysiadł, ale w sekundzie, jak spod ziemi, zjawił się tabun muzułmanów i prawie go zabili. Ci bali się tylko Polaków i Litwinów. Gdy o zajściu usłyszał Szymek Bogaj, którego znaliśmy jeszcze z roboty na mrożonkach — tam najczęściej wysyłali Polaków z job centre — postanowił pomścić Johnny’ego. Pojechali w trzech. Sytuacja wyglądała niemal identycznie. Na światłach wywiązała się kłótnia, Szymek zaczął się szarpać z którymś z tamtych, naraz z krzykiem na ustach zjawiło się tuzin ciapatych, ale nasi tak ich nawalili, że leżeli pod latarnią pokotem. Ciapaci — tak mówiło się na smagłych ludzi z Południa. Od tamtej pory tych przynajmniej Polaków omijali bokiem. Muzułmanie nie potrafili myśleć o ludziach ze Wschodu politycznie i chyba przyjęli to tylko jako porażkę w wymiarze sportowym, po której rewanż był wskazany, ale nie konieczny. Szymon w każdym razie też zaspokoił w ten sposób swoje ambicje. — What the fuck?! — gruby Mike wyszedł ze swojej frytkarni, cały czerwony i spocony, prześmierdnięty olejem. Odstawiłem na chwilę ostatnią torbę, którą upychałem w bagażniku, i podszedłem do niego pożegnać się. Powiedziałem spokojnie: — I go home. Finally. — Na to gruby rozwarł gębę i odparł z niedowierzaniem: — No. — Nawet to słowo akcentował w swoim dialekcie. Więc odpowiedziałem: — Yes. Dało się go lubić. On chyba też mnie lubił, w przeciwieństwie do muzułmanów, których wyklinał, smażąc dorsza take away. Nieprzejęty zbytnio wyzwaniami globalistyki, oddawał serce tylko i wyłącznie podobnym sobie. Regularnie dawał mi zniżki. Tym razem poczęstował mnie rybą. Odpaliłem wóz, skubnąłem ciepłą frytkę z plastikowego pojemnika na desce rozdzielczej i włączyłem wycieraczki. Zaczął siąpić zimny deszcz. Mijałem podręcznikowo wyprofilowane ronda, te wyrzucały mnie łagodnie na kolejne ulice, których nazw nigdy nie zapamiętałem. Paliłem papierosa i patrzyłem na Anglię, w której spędziłem najlepsze lata życia. Ceglane budynki, Darko Ivanović, z którym pracowałem kiedyś na taśmie — zatrąbiłem mu klaksonem, ale się nie odwrócił, Brytyjki o zmęczonych twarzach, wracające po pracy do domów z tej samej fabryki co czterdzieści lat temu, gdy przed napływem obcych można było pracować bez nerwów. Grupy nastolatków z różowymi włosami, w rurkowych spodniach, skaczących na deskach pod pomnikiem. Silnik pracował cicho, więc było słychać gruchot, gdy uderzały o bruk. Z tego miasta wyjadą kiedyś nawet Polacy, myślałem, gdy mijałem sklep z meblami za jeden funt i widziałem, jak z wnętrza wielki Murzyn wynosił czerwony tapczan. Zostanie tylko mgła, skrywająca szyldy drogich, pustych hoteli, zielone puby i bank, w którym strażnik, widząc klienta o pszennej wschodniej twarzy, wzywa z zaplecza panią Sylwię, bo ta jako jedyna w placówce mówi w bezkostnym języku klienta. Zostanie tylko mgła, którą Brytyjczycy tak bardzo chcieliby wymazać z wizerunku, zepchnąć ją gdzieś dalej, najchętniej na południe, by zagubili się w niej ci, którym jeszcze świta w głowach myśl, by się tu wybrać. Ale tamci, którzy przybyli wcześniej, przecież w końcu odbiorą, co zabrane ich dziadkom, i wrócą do swoich Gwinei. Czarny Kontynent zaświeci, choćby na samym brzegu, i wtedy wyjadą tam kolejni, bo przecież światło płonie tylko tam, gdzie jest jakaś robota. Na promie usłyszałem krzyk Marii wołającej mnie spod przeciwnej burty, stłumiony przez poryw wiatru. Postanowiłem się przejść. Było tam jak na stypie, kiedy ludzie z jakichś powodów wolą spacerować, niż siedzieć wspólnie przy stole. Tak dokładnie wypastowane buty miałem ostatni raz na Pierwszą Komunię. Poszedłem nawet przed wyjazdem do fryzjera, Bernard zresztą też. Klify w Dover, zwykle kredowobiałe, płonęły w zachodzącym słońcu, przypominając z oddali rozgrzaną do czerwoności płytkę. Mój cień padał na wodę — karykaturalnie długie nogi, nieproporcjonalnie mała głowa, bita przez grzywiaste fale. Morze wyglądało dokładnie jak siedem lat wcześniej, gdy celnik uparcie mylił Warszawę z Bukaresztem, i przekonywałem go, że nie mam nic wspólnego z przemysłem winiarskim. Wnętrze promu było betonowe i szare, szare były też uniformy pracowników. Rzadko zatrudniano na statkach ludzi ze wschodu Unii, chodziło o pewność, że ochrona przed szmuglem jest szczelna. Koszulę wpuściłem starannie do spodni z nowym, skórzanym paskiem, chyba nieźle leżała. Zamówiłem w barze podwójne macchiato. Maria i Beniu siedzieli przy stoliku wpatrzeni w morze. Stanowili dobrze znany typ pary, w którym związek kobiety i mężczyzny jest niemal dosłowny. Nawet w samochodzie chcieli siedzieć razem z tyłu. Może i lepiej — niespecjalnie chciało mi się z nimi rozmawiać, a na samą Marię mogłem patrzeć we wstecznym lusterku. Powinni jej dać na imię María, z tą kreską nad "i", bo z czarnymi włosami do ramion, z oczami jak aronie i z lekko zachrypniętym głosem przypominała kobietę z La Boca. Włożyła czerwoną bluzkę zapinaną na guziki. Spała. Srebrny łańcuszek ginął pomiędzy piersiami. Gdzieś niżej musiał być krzyżyk. — Zatrzymaj się na cepeenie. — Ben ciągle używał nazwy z dzieciństwa. Do toalety też poszli razem. W spokoju paliłem papierosa. Beniu pierwszą robotę dostał w technikum, jako pomocnik na stacji benzynowej. Po prostu lał chrzczoną benzynę. Miał wyciągać cały tysiąc złotych, oczywiście na czarno. Wyleciał trzeciego dnia, bo odpalił papierosa przy dystrybutorze. Przez jakiś czas nawet wołali na niego "Cepeen", ale że było za długie, skrócili do "Cep", za co bił po mordzie. Farbował wtedy włosy na blond i stawiał je do góry na różowym żelu, który niechlujnie rozprowadzał, i zawsze przysychało mu to gdzieś za uchem, na czole. Był znany z tego, że co rusz na środku drogi kończyło mu się paliwo, w środku nocy dzwonił po pomoc. Maria pierwszą fuchę, osiem złotych za godzinę, dostała w liceum — jako hostessa, gdy wybudowali w okolicy pierwszy Carrefour, ale zwolnił ją nowy szef, bo uznał, że jest za niska. Użył słowa: "mała". Metr siedemdziesiąt trzy, przy idealnych proporcjach. Między moimi dwoma ojczyznami rozciągała się tak zwana Europa. Płaska i przewidywalna. Interesowała mnie o tyle, o ile spadał kurs euro. Jechałem niemiecką autostradą. Chcieli mnie zmienić koło Hamburga, ale pragnąłem wziąć ją samodzielnie, więc wypiłem cztery red bulle i grzałem ponad dwieście, mijając tureckich szoferów, którzy pomiędzy maskami iveco urządzali sobie nocną wyżerkę jak w nocy w ramadan. Przy granicy oczy miałem już na zapałkach. Nie nawykły do tej trasy, bo lataliśmy na święta samolotem, rzecz jasna Ryanairem, ze stadem rozwydrzonych panienek i nawalonych kolesi, którym regularnie pieprzyło się Luton z Heathrow. Granica między RFN-em, jak mawiał mój ojciec, a krajem złodziei i bandytów, jak mawiał ojciec Benia, rozpuszczała się w żółtej mgle, w której wysoko przy szosie świeciły lampy jak stare grzałki. — Ty coś ćpałeś? — tuż przed świtem usłyszałem klejący się głos Benia. Dodałem gazu i odpaliłem papierosa. W radiu grali "Jedyny hotel w mieście" Skubiszewskiego. Motele świeciły jasnym różem. Spikerzy mówili więcej niż w stacjach angielskich. Głosy pojawiały się, charczały i znikały jak wzgórki z samotnymi zagrodami w oddali. Była czwarta nad ranem, więc okrągłe zdania nie znajdowały wielu odbiorców, dlatego ulatywały wzgardzone w kosmos w pogoni za innymi, począwszy od pierwszej audycji w dziejach, albo za wrzaskami Hitlera, który straszy już pewnie gdzieś tam brązowe karły w konstelacji Wolarza. O takich rzeczach trzeba myśleć, by nie zasnąć. Potem po zjeździe z pierwszej autostrady droga staje się coraz węższa, z odnogami polnych dróg, prowadzących w czapy zagajników, które w półmroku przypominają tyłki bizonów. Otwarłem okno, powietrze znów było tłuste. W oddali zagwizdał pociąg. Gierkowskie kwadraty we wsiach stykały się ze sobą, a uczepione ich dachów anteny satelitarne przypominały wielkie uszy. Pewnie niewiele się zmieniło w środku: cienkie boazerie, komody na półpiętrze, góry rozchodzonych kapci, meblościanki, pasyjka na kredensie, fusy po wczorajszej kawie Jacobs Krönung, hałda węgla obok pieca CO, w gościnnym dywan od ściany do ściany. Podwórko pełne kół, pił, szpryc i pordzewiałych ścinków metalu, ułożonych jeden na drugim pod balkonem z sośniną powtykaną pomiędzy kratkę balustrady. Poszarpany przez psa fotel z poloneza wprost na ziemi, zbyt nisko, by sięgnąć z niego ręką do pordzewiałego stołu z rozchybotanymi nóżkami. Czerwone lampki alarmu na murach otaczających podmiejskie rezydencje pulsowały w ciemności jak pieprz na czole rozwścieczonego hinduskiego sklepikarza w Norwich. Mgły snuły się w dolinach, ale rynek Miasteczka na szczycie wzgórza tonął w słońcu. Był biały jak w Apulii.