Najsłynniejszy polski antyterrorysta w szczerej rozmowie. Najgroźniejsi zamachowcy goszczący w Polsce. Biznesy polityków z siatką terrorystyczną. Ukrywanie się w Polsce Abu Nidala, nazywanego poprzednikiem Bin Ladenem. Porwania samolotów i pertraktacje z porywaczami. Przemilczana prawda o spotkaniu najgroźniejszych terrorystów w Polsce w 2002 roku. Zamach w Warszawie na Abu Dauda, palestyńskiego ekstremistę. Bombowy zamach na lotnisku Okęcie w dniu wyboru Lecha Wałęsy na prezydenta. I niewygodna prawda o systemie ochrony polskich lotnisk. Szokująca opowieść, po której dużo baczniej uważniej będziesz rozglądać się na ulicy, w metrze i w samolocie... Jerzy Dziewulski - były gliniarz, antyterrorysta, poseł na Sejm I, II, III i IV kadencji. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Pracę zaczynał w Milicji Obywatelskiej w wydziale służby wywiadowczej na Żoliborzu. Później był m.in. dowódcą jednostki antyterrorystycznej na lotnisku Okęcie w Warszawie. Szef osobistej ochrony prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, jego osobisty sekretarz oraz doradca do spraw bezpieczeństwa. Szkolony w USA, w Izraelu i we Francji. Twórca Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych. Ranny na służbie. Jako jedyny policjant w Polsce został trzykrotnie odznaczony Medalem Za Ofiarność i Odwagę. Odznaczony również Krzyżem Oficerskim i Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Krzysztof Pyzia - absolwent Uniwersytetu Warszawskiego. Autor bestsellerów - książki "Jerzy Dziewulski o polskiej policji" i wywiadu-rzeki z Wojciechem Pokorą "Z Pokorą przez życie". Producent "Poranka w Radiu ZET", dziennikarz tygodnika "Angora" i "Playboya". Interesuje się historią i tematyką dotyczącą służb specjalnych i terroryzmu. Dla naszych czytelników wraz z Wydawnictwem Prószyński i S-ka przygotowaliśmy konkurs. Aby móc zdobyć jedną z książek wystarczy zmierzyć się z niżej przedstawionym pytaniem. Wcześniej tradycyjnie polecamy lekturę fragmentu książki. FRAGMENT KSIĄŻKI: "DEDYKACJA Książkę tę dedykuję wszystkim kolegom ze wspólnego pola walki, polskim milicyjnym/policyjnym antyterrorystom, z którymi kiedykolwiek się zetknąłem, podczas szkolenia, w robocie czy poza nią. Wszyscy mieliśmy serce do walki i często płaciliśmy za to własnym zdrowiem i życiem. Chylę czoło przed tymi, którzy zginęli podczas wykonywania swoich obowiązków, byli ranni, a także tymi, którzy zmarli zbyt wcześnie, będąc już na emeryturze. Pamięć o Was jest trwała. Jerzy Dziewulski BEZRADNI. DZIEWULSKI PO RAZ PIERWSZY ODBIJA SAMOLOT - Zacznijmy od czegoś mocnego. Od historii, która idealnie nadaje się na tragikomedię. Pierwszy porwany samolot, który odbijałeś z rąk terrorysty. - Mamy 1976 rok. Z tego co pamiętam, jest jesień. Pracuję na Okęciu od zaledwie kilku miesięcy. Organizacja naszej formacji - mającej walczyć z terrorystami, kontrolować pasażerów, wykrywać niedozwolone do przewozu środki, identyfikować zagrożenia, eliminować ludzi objętych zastrzeżeniem do korzystania z linii lotniczych - dopiero raczkuje. Współpraca z LOT-em przebiega bardzo dobrze. Dostajemy od nich meble, na tamte czasy prima sort, których pozazdrościłby nam niejeden komendant wojewódzki. Mimo to, mówiąc jednym słowem, nie jesteśmy poukładani. I właśnie w tym momencie ma się wydarzyć coś, co zdecyduje o dalszych losach całej jednostki. O sposobie myślenia, życia, kierowania jednostką i w ogóle o tym, czy będziemy dalej żyć... Oto pełniąc służbę, dostaję informację, że w ciągu pół godziny wyląduje samolot hiszpańskich linii lotniczych Iberia, na terenie lotniska Warszawa-Okęcie, na pokładzie którego znajduje się porywacz. Uściślając - terrorysta, który z bronią, z karabinem dokładnie, szantażuje pasażerów. Wszyscy jesteśmy w panice. "Terrorysta na lotnisku? Na Okęciu? Samolot Iberii? Kurwa, co robić?!". No to, oczywiście, pierwsza czynność - zwołuję alarm dla jednostki, który jest bez sensu. Samolot wyląduje za pół godziny, a moi ludzie gotowość bojową mogą osiągnąć za trzy godziny! No ale procedury... Nie mam wyboru, będę działał z tymi, których mam na miejscu. - A kogo masz? - Tego jeszcze nie wiem. Co gorsza, nie wiem, co potrafią. Ba! Nie mam nawet pojęcia, co sam potrafię i jak się zachowam, gdy przyjdzie nam się zmierzyć z terrorystą, że tak powiem, rozpoznać bojem. Ale dobrze wiem, do czego są zdolni... Detonacje, śmierć czy morderstwa w innych częściach Europy to dla nich chleb powszedni, normalność. Wtedy jeszcze nie zdaję sobie sprawy, że terroryzm jest w fazie rozwoju, że ewoluuje. Dopiero zaczyna powoli dotykać także lotnictwo. Wzywam do siebie garstkę ludzi, którą mam do dyspozycji. Ma też do nas dojechać pomoc Wydziału Zabezpieczenia Komendy Stołecznej. To antyterroryści, którzy także byli bez doświadczenia bojowego. Panuje ogromny harmider. Nikt nie ma pojęcia, co robić, a czas ucieka. Samolot ląduje, a wsparcia wydziału nie ma. Maszyna, zamiast trzymać się w bezpiecznej odległości od innych samolotów, zatrzymuje się pośród nich, w niedozwolonym miejscu. - Nikt nie wydał takiej dyspozycji? - Mało tego, że nie wydał! Nikt nie wiedział, co z tym zrobić. Pierwsza taka sytuacja! Teraz możemy się mądrzyć, wtedy nie mieliśmy zielonego pojęcia, co robić. Ledwo opadł kurz po lądowaniu samolotu, a już mam telefon. "Kto to jest?" - słyszę w słuchawce. "No kurwa, skąd ja mam wiedzieć, kto to jest?!". Jakiś generał do mnie dzwoni i mówi: "Powiedz, kto to jest?". Odwracam się do chłopaków i mówię: "Kurwa, oni żądają ode mnie, żebym powiedział, kto to jest, kiedy się urodził i gdzie mieszka. Pewnie jeszcze powinienem się dowiedzieć, jakie jest jego wyznanie! Skąd ja mam wiedzieć, skoro on siedzi w środku?!". Dalej on do mnie mówi: "No to ustalcie, towarzyszu!". No jak ja mam to, kurwa, ustalić?! Wejść, powiedzieć: "Dzień dobry! Przepraszam, ale jak się pan nazywa?"?! - Co za cyrk! - Cyrk totalny! Nikt nic nie wie! W związku z tym mówię do chłopaków: "Słuchajcie. Musimy coś zrobić. Czego żąda porywacz?". Tłumaczą mi: "On żąda czegoś tam z dwojgiem dzieci. Jakaś niejasna sytuacja, jego rodzina coś tam... On mówi, że będzie zabijał pasażerów, jeżeli jego żona i dzieci nie zostaną gdzieś tam przewiezieni i on nie zostanie do nich dopuszczony. A poza tym nie podoba mu się także hiszpański ustrój". Słowem, sytuacja jest niepewna. Ale skąd my to wiemy? Od wieży kontrolnej, która nawiązuje kontakt z pilotem, a pilot rozmawia z zamachowcem, a potem z powrotem do wieży kontrolnej, a wieża do mnie. Szlag by to! I teraz tak: jak ja mam rozmawiać z wieżą kontrolną? Siedzę na telefonie, bo nie mam ich radiostacji. Siedzę na telefonie i rozmawiam. Tu trzeba wydawać polecenia, a ja rozmawiam i pytam, jakie on żądania przedstawia. Ludzie mnie atakują, pytają: "Co ja mam robić?". Ja z kolei na jednym telefonie, a na drugim znowu wisi generał i mówi: "Kurwa, jak on się nazywa?". No istny dramat! Zaczynam to przeżywać już bardzo osobiście. Co gorsza, jeszcze Wydział Zabezpieczenia nie dojeżdża, bo się przebija przez zatłoczone miasto... W tym czasie terrorysta z odbezpieczonym karabinem chodzi po pokładzie samolotu i wydaje komendy: "Nie podnosić się, nie reagować, bo będę strzelał!". - Czyli hiszpańska kontrola dała ciała, skoro on wszedł z karabinem na pokład. - Ależ oczywiście, że u nich nie było lepiej! Tylko problem polegał na jednej, podstawowej sprawie: może u nich nie było lepiej, ale myśmy byli na dnie! Powiedzmy sobie jasno: zamiast pistoletów w kaburze zaczęliśmy nosić kanapki... Zaczynała się nowa faza. I nagle pytam tego mądrego generała: "Co ja mam robić?", a w odpowiedzi słyszę: "Ustalcie chociaż, towarzyszu, jak on wygląda!". - Ale po cholerę?! - Nie wiem! Pewnie generał i spółka mieli ze swoimi decydentami gorącą linię - ten problem dotykał mnie do końca moich dni na lotnisku. Jeden generał chciał się wykazać górze, a góra chciała się wykazać przed Komitetem Centralnym. I to się ciągnęło! Wciąż pytali mnie: "Kto to jest? Jak on wygląda? Kogo on tam trzyma? Co to za ludzie są w tym samolocie?". Jakaś farsa, skąd miałbym znać ich życiorysy... Wracam do akcji. Rodzi się kolejne pytanie. Jak podejść do tego samolotu? Zatem co robimy? Żeby nie straszyć zamachowca, wołamy mechanika, który tankuje ten samolot, i mówimy tak: "Słuchaj, podejdź tam i zobacz, jak on wygląda". Po czym sam się w myślach opierniczam: "Kurwa, co ja robię?! Jakie ja polecenia wydaję?!". Za chwilę sytuacja jest następująca: Porywacz coś tam krzyczy, bo chce wyjść. Mówię do faceta, który jeździ schodami: "Ty, słuchaj! Jak tam podjedziesz, to weź pofiluj, w którym on oknie siedzi! Zobacz, jak on wygląda. Czy on ma krótki pistolet, długi czy karabin?". A ten mi mówi: "Nie, ja nie podejdę! W życiu! Ja mam to w dupie! Ja nie muszę!". Mówię: "Ja pierdolę, gdzie ja jestem?! Kim, czym dowodzę? Czy w ogóle dowodzę?". Nic nie wiem! Moi ludzie obserwują płytę lotniska, zdobyli jakieś lornetki, co już samo w sobie było cudem. Skombinowanie lornetek do łatwych spraw nie należało. Wszystko było w fazie organizacji. Lornetka? Jaka lornetka?! A po co wam lornetka, towarzyszu? Musisz wiedzieć, że to był taki czas! W końcu sam podchodzę pod samolot po cywilnemu. Jestem niedaleko, nie pokazuję się porywaczowi. I kiedy już jestem pod samolotem, nagle wzywają mnie z powrotem do jednostki. Wracam do mojego gabinetu. Zapierdalam. Mam ważny telefon. "Towarzyszu, czy wy wiecie, jakie są jego żądania?". A ja mówię: "No takie, że on chce, by jego żona i dzieci, a ustrój...". A pan generał mówi: "A nie. Podobno zmienił". Ja mówię: "Jak to zmienił?". "No zmienił. My mamy informację, że zmienił swoje żądania, ma konkretne żądania". Ja mówię: "Jakie, panie generale?". "A to wy mi powiedzcie! Ja wiem tylko, że zmienił żądania". No to dzwonię na tę wieżę kontrolną i pytam: "Jakie są nowe żądania?". A kontroler mi mówi: "Tak jest! Tak jest! Ma nowe żądania! Wie pan, czego on żąda?" - i wyjaśnia mi. Ja się obsunąłem... Lotu do Moskwy! Jak Boga kocham! To już łatwiej by go chyba było do nieba czy piekła wysłać! Mówi: "Rozpierdolę pasażerów, jeżeli w tej chwili nie uruchomicie silników i nie polecimy do Moskwy!". Co tu robić? Sytuacja jest dramatyczna. Co robić?! Dzwonię do wspomnianego generała i przekazuję informację, że chodzi o odlot do Moskwy. Cisza w słuchawce. "Do Moskwy?! Po co on do Moskwy chce lecieć?" - w końcu duka generał. W ciągu pięciu kolejnych minut o porwaniu dowiaduje się ambasada rosyjska. - Dowiaduje się, ale od kogo? - Od bezpieki, która w tamtym czasie trzymała Okęcie w garści. Tym bardziej że oni mieli swoich przedstawicieli w MSW. Całe MSW już siedziało na telefonach i zastanawiało się, co to będzie. Nagle okazuje się, że ten porywacz mówi, że jest komunistą i że on chce lecieć do Moskwy. Mija jakieś dziesięć minut. Dzwoni telefon. To MSW, jeden z wiceministrów. Nawiasem mówiąc, miałem rządową linię - to był jeden z priorytetów, który wdrożono w naszej jednostce, zakładając linię rządową, czyli "erkę". Mogłem bezpośrednio rozmawiać ze wszystkimi ministrami, członkami rządu. Niewiele osób tak miało, w ogóle niewiele jednostek milicyjnych czy wojskowych posiadało telefon rządowy. Wyobraź sobie, że na tym telefonie rządowym centralka mi mówi, że za chwilę będzie telefon i prosi o pilny odbiór. To była specjalna linia. Dzwoni wiceminister spraw wewnętrznych i mówi: "Słuchajcie, mam na linii szefa Układu Warszawskiego". "Kurwa, słucham?!". "Jego polecenie jest jednoznaczne. Nie dopuścić do odlotu tego samolotu do Moskwy". Na co ja mówię tak: "Panie ministrze, a jak ja mam nie dopuścić do odlotu tego samolotu? Czy mam przed nim stanąć i własnym honorem i własną osobą na płycie zabezpieczyć ten odlot?". A on tak słucha i mówi: "Słuchajcie, wy tak nie kombinujcie! Wy pomyślcie, co zrobić, żeby nie pozwolić mu na odlot do Moskwy!". Ja mówię: "No dobrze, ale jeżeli on nawet powie, że chce lecieć do Sztokholmu, to kto mi zagwarantuje, że w ciągu minuty nie zmieni kierunku na Moskwę?". Cisza w telefonie. W końcu mówi: "Nie wiem. Myślcie, co zrobić". "No to myślę. Nie mam wyjścia". Generał: "Za 15 minut proszę o informację". Dzwonię do swojego przełożonego i mówię: "Proszę pana, nie da rady. Nie jestem w stanie tego zrobić. Nie jestem w stanie nic zrobić. Możemy ewentualnie podjąć bezpośrednie natarcie na ten samolot". "Wykluczone! Nie możemy tego zrobić" - słyszę. Mówię: "To co mam zrobić?". "Poczekajcie!". Za chwilę znowu jest kontakt z wiceministrem: "Trzeba zablokować pas startowy". Ja mówię: "Ale przecież wtedy on nigdzie nie poleci!". A on mówi tak: "Ale on nie może polecieć do Moskwy! Moskwa zdecydowanie mówi »niet«! Nie przyjmie go!". Pytam: "A czym mam zablokować pas startowy?". Nie upływa parę minut, odzywa się znowu wiceminister. "Na lotnisku jest budowa kolektora wodnego. I jak mówią towarzysze z SB, tam są takie duże kręgi betonowe...". - "...zastawcie nimi pas startowy"?! - Tak, właśnie tak! "Przesuńcie je, towarzyszu, na pas startowy". Ale czym? Przecież tu potrzeba dźwigów czy buldożerów! O to on już się nie martwił. "Tymi kręgami na pasie zabronicie mu odlotu". Ja mówię: "Obywatelu ministrze, ale zablokujemy mu w ogóle możliwość realizacji tej jego idee fix. Mało tego! Postawimy go pod ścianą i wtedy może zacząć zabijać, bo nie ma wyjścia!" - i to były moje pierwsze mądre słowa w tej całej gadaninie, bo do tej pory gadałem same głupoty. I zastanowiłem się: "Jak ja na to wpadłem? Przecież on rzeczywiście może zabijać!". W tamtej chwili zorientowałem się, że nic nie wiem o psychice tych ludzi, nic nie wiem o efektach ich działań, nie mam możliwości ich wyprzedzenia - jestem po prostu niekompetentny. Po pięciu godzinach tych pseudonegocjacji zostaje podjęta "jedynie słuszna" decyzja, że z uwagi na to, że to jest komunista, trzeba dać mu zgodę na wylot. - On wytrzymał aż pięć godzin negocjacji, nikogo przy tym nie zabijając? - Tak. Ale jakie to były negocjacje? To było gadanie głupot z jednej i z drugiej strony. On mówił, co chce i czego oczekuje, a nasi mówią, że nie dadzą i nie mogą. I znowu to samo. "No poddajcie się!". Najlepiej by było dodać "towarzyszu" - jesteśmy z partii, to sobie tak mówmy, może by to coś dało? Jest decyzja od ministra spraw wewnętrznych, żeby puścić samolot pod warunkiem, że nie poleci do Moskwy. Dobra, dzwonię na wieżę kontrolną. Porywacz przystaje na te warunki, piloci przygotowani, samolot zatankowany - można lecieć. Wystartował! Dopiero w powietrzu decyduje, co dalej. I gdzie leci? Do Szwajcarii, do Berna. Ledwie co wylądował i już naszego prawowiernego zamachowca-komunistę załatwili, choć nie do końca. Policjanci tylko go ranili. Z perspektywy czasu przyznaję, to był dzień straszliwego przełomu w mojej psychice, przełomu w robocie milicyjnej, w ogóle przełomu w sposobie myślenia o terroryzmie. Zobaczyłem, że właściwie nic nie potrafię, poza tym, że umiem od czasu do czasu lać po mordzie i dobrze strzelać. Ale chciałem to jakoś naprawić, dać sobie drugą szansę... W związku z zaistniałą, gorącą sytuacją zwróciłem się do komendanta stołecznego. Akurat pojawił się nowy komendant stołeczny, generał Ć. Według mnie rozsądny facet z punktu widzenia decyzji służbowych. Jeżeli chodzi o kwestie polityczne, to niewiele wiem, poza tym, że paru osobom podpadał. Napisałem do niego wniosek, że wobec kompletnej niemożliwości rozpoznania sytuacji i wobec braku doświadczenia i wyposażenia, wiedzy, środków technicznych, oczekuję, że otrzymam: karabiny/lornetki, noktowizory itd. Po prostu wypisałem cały sprzęt. - Naprawdę wierzyłeś, że w tamtych czasach dadzą ci te noktowizory i wszystkie inne zabawki? - To nie były zabawki, tylko rzeczy, które mogły uratować ludzkie życie. Służby miały wszystko. - Co się stało z twoim wnioskiem? - Moje pismo przesłano do Wydziału Zabezpieczenia Komendy Stołecznej, która zgodziła się, cytuję: "...powołać specjalistyczną grupę ludzi w wydziale, która będzie wyszkolona i będzie bezpośrednio zajmować się wyłącznie techniką i taktyką opanowania pokładów samolotów". Wówczas już szef Wydziału Zabezpieczenia Komendy Stołecznej Milicji Edward Misztal bardzo mi pomógł. To on, widząc moją determinację oraz faktyczną potrzebę utworzenia specjalnego pododdziału, którego zadaniem będzie podjęcie pierwszego kontaktu z ewentualnymi terrorystami, wsparł moje zamiary. Tu trzeba było prawdziwych specjalistów od opanowywania pokładów samolotów różnych marek i obsługi sprzętu, którzy potrafiliby się poruszać w tak gorącym i wrażliwym terenie, jakim jest port lotniczy, podczas ataku terrorystycznego. Tylko to gwarantowało, że ewentualny zamach byłby prawie natychmiast kontrolowany. Dostałem akceptację wszystkich. Mam zgodę i od tego momentu powołujemy ludzi do antyterrorystycznej formacji. Miała ona zajmować się antyterroryzmem w zakresie kontroli, dokumentowania, wychwytywania sytuacji niebezpiecznych, niejasnych. Na początku było ciężko, bo ludzie niewiele wiedzieli. Na przykład podczas pierwszej odprawy zapytałem: "Czego wy szukacie?". "Niebezpiecznych narzędzi, pistoletów..." - odpowiedzieli. "A materiały wybuchowe?". "No też, szukamy materiałów wybuchowych". Zatem pokazałem im dwie kulki. Jedna zrobiona była z ciasta - nawiasem mówiąc, obok był bar Wars - tak, dobrze słyszałeś, na lotnisku był kolejowy bar. Poprosiłem ich, żeby mi zrobili taką kulkę. Wyjmuję z jednej kieszeni kulkę, kładę, z drugiej kieszeni kulkę, kładę, pytam: "Co to jest?". "Obywatelu poruczniku - ugniatacie, więc pewnie ciasto" - odpowiadają. Ja mówię: "Pewnie ciasto. Tylko czego wy szukacie, chłopcy? Jeżeli dla was to jest tylko ciasto, to co mi powiecie, jeśli się okaże, że w tym cieście jest zapalnik?" - i dodaję: "Nic mi nie powiecie, bo nie żyjecie. Bo nie tylko wam urwie rękę. To jest plastyczny materiał wybuchowy". A oni, kurwa, tak: "Jak to?" - dziwią się. Klaruję im: "Ten plastyczny materiał wybuchowy jest podobny do struktury ciasta. Te dwie kulki, jedna to ciasto, a druga materiał wybuchowy, odróżnicie je?". Kładę następnie zapalnik, któremu odciąłem przewody. Ma kilka centymetrów. Aluminiowy. Kładę na stole. I pytam: "Co to jest?". "Wkład do długopisu" - jakiś orzeł się odzywa... Prostuję: "Nie, chłopcy, to jest zapalnik". "Ale obywatelu poruczniku, powinny być przewody". "Specjalnie odciąłem. Wy myślicie, że muszą być przewody? Wcale nie! Przewody mogą być tak krótkie, by móc zdetonować ładunek w każdej chwili. Jeżeli na przykład terrorysta popełnia samobójstwo, może to połączyć bezpośrednio. Nie ma żadnego problemu. A widzieliście granat?". Miałem dwa, jeden ćwiczebny, a drugi prawdziwy. "Który jest prawdziwy?". "Ten". "A ten?". "Nie". "Panowie, a jak na podstawie zewnętrznych cech można określić, że on jest nieprawdziwy?". "Obywatelu poruczniku, trzeba odkręcić zapalnik i zajrzeć do środka, czy jest materiał wybuchowy". Litości... No więc mówię moim orłom: "Panowie, nie wiecie, czego szukacie. Nie wiecie, jaki macie cel. Bo cel macie, w gruncie rzeczy, określony, ale nie wiecie, jak go realizować. Czego wy szukacie? Szukacie broni? A noże? A skalpele? A jakieś inne narzędzia, które mogą pomóc w dokonaniu zamachu na samolot?". Chłopaki nie mieli o tym pojęcia. - Przed przyjściem do twojej grupy ludzie mieli jakiekolwiek szkolenia w tym zakresie? - A skąd! To był zwykły milicjant, który terrorystów znał tylko z kina nocnego. Ale później to się zmieniło, przeszli swój chrzest bojowy, doskonalili się. Mieliśmy naprawdę dobre wyniki, nie było na przykład ani jednego skutecznego uprowadzenia z Warszawy. Była jedna próba, która skończyła się strzelaniną i lądowaniem w stolicy. Zmusiliśmy pilota, żeby lądował. Powiedzieliśmy sobie: "Kurwa, u nas uprowadzony? Wraca z powrotem". Uprowadzano samolot z Koszalina, Wrocławia, z Poznania, Krakowa, Katowic, ale nie u nas, nie u mnie. Wiedzieli, że wpierdol dostaną. Bez względu na sytuację. Spójrz: Katowice, Gdańsk, Poznań. Zaczęliśmy stawiać formację na pewnym poziomie. Wszystko dzięki szkoleniom antyterrorystycznym, dniom i godzinom na strzelnicy, taktyce walki. To trwało miesiącami. Nie mogliśmy tego robić sami, tu trzeba było całego sztabu ludzi. Jak można sobie wyobrazić sytuację, w której ja sam opracowuję taktykę walki? Nie. Ja musiałem taktykę walki opracować z możliwościami technicznymi. Co to oznacza? - Proste! Nie wystarczy pokazać przyszłym antyterrorystom samolot. Trzeba na nim ćwiczyć. - A skąd wziąć samolot? Przecież sam go nie kupię! Na szczęście jest dyrektor, bardzo przyzwoity człowiek, już nie pamiętam jego nazwiska, bardzo ceniony w Locie. Zwracam się do niego z pismem, żeby umożliwił mi ćwiczenie opanowania pokładu samolotu przez moją jednostkę, kiedy samolot znajduje się w hangarze, z powodu przeglądu albo kiedy jest nieczynny. Na co ten dyrektor odpowiada mi, że prosi o rozmowę. W związku z tym zgłaszam się do niego. "Jakiego rodzaju ćwiczenia?" - pyta przede wszystkim o bezpieczeństwo. Ja mówię: "Żadnej strzelaniny, proszę się nie denerwować. Tu nie będzie strzelaniny. Tu będzie tylko próba wchodzenia i badania samolotu, wiecie, pod kątem zdobywania praktycznych informacji: czyli jak wejść do samolotu? jak go ominąć? jak zrobić to niepostrzeżenie?" - bo każdy samolot miał inną technikę, że tak powiem, wchodzenia. Mało tego, niektóre maszyny były tak zbudowane, że można było dostać się na pokład od bagażnika, ale trzeba było wiedzieć jak. Później zresztą ci o tym opowiem. Trzeba było to opanować, bo każda jednostka, która przyjeżdżała na moje wsparcie, musiała być szkolona tylko pod tym kątem. Tu chodziło wyłącznie o szkolenie w zakresie arcyspecjalistycznym. Podkreślam, szkolenie absolutnie EKSKLUZYWNE. Centralna jednostka, czyli Wydział Zabezpieczenia, nie miała żadnych szans na prowadzenie systematycznych - a więc codziennych - szkoleń w zakresie specjalistycznej obsługi sprzętu lotniskowego, w tym samolotów różnych marek, rodzimej, radzieckiej czy zachodniej myśli technicznej, schodów ruchomych, wózków akumulatorowych transportujących bagaż, pojazdów holujących samoloty na drążkach sztywnych oraz cystern samochodowych z paliwem lotniczym. Nie wystarczy zapoznać się ze sprzętem jednorazowo. Trzeba na nim ćwiczyć codziennie. Jeżeli w trakcie odbijania samolotu mieliśmy wiarygodnie udawać prawdziwą obsługę, to musieliśmy to robić profesjonalnie, bowiem ewentualna wpadka mogła zagrozić życiu zakładników, czyli niewinnych pasażerów. Słowem, żeby wcielić się bezbłędnie w role, musieliśmy być stale obecni na lotnisku. I pomimo oczywistych niedogodności przyniosło to owoce, jednostka zaczęła działać jak dobrze nasmarowany mechanizm. Ale trzeba powiedzieć jasno - żeby poruszać się tymi różnorakimi urządzeniami portu lotniczego zgodnie z prawem, należało zdobyć odpowiednie licencje. Przecież można sobie wyobrazić sytuację, w której trenujemy z takim sprzętem i nagle zdarza się jakiś drobny wypadek. I oczywiście zniszczenie mienia i prokurator, który z miejsca pyta, czy mamy na to urządzenie stosowne uprawnienia. Nikt wówczas dupy nie uratuje. I takie licencje mieliśmy! Zresztą nie tylko takie, ale o tym jeszcze kiedyś opowiem. A poza tym, jak mówiłem, ćwiczyć trzeba systematycznie. W konsekwencji mój dyrektor z LOT-u mówi: "Dobra, panie Jerzy, ćwiczcie w hangarze pod okiem szefów hangaru". Myśmy wchodzili, rozpoznawali samoloty, ich budowę, dostawaliśmy schematy tych maszyn. Opanowywaliśmy także to, co było elementem bardzo trudnym, a mianowicie wejście na pokład samolotu i skok z niego. Powód? Na przykład zdarzały się sytuacje, że jakiś cwaniak wyskoczył z samolotu i trzeba było go gonić po płycie lotniska. Myśmy to przewidzieli. - Wyskoczył? - Tak, przestępca. To było w Gdańsku. Samolot był już na ziemi, a on wyskoczył. Bo jeżeli komandos, antyterrorysta nie jest przyzwyczajony do skakania z wysokości czterech metrów, to wiesz, co to oznacza? Po kilkunastu takich skokach twoje stawy wołają dość i pobierasz druk L4. Choć co prawda myśmy mieli specjalne buty, szyte na zamówienie."