Bohaterowie książki Błażeja Strzelczyka opowiadają o tym, co w małżeństwie najważniejsze - o codziennych radościach, kłótniach, wybaczaniu, dzielonych pasjach i budowaniu wspólnego miejsca na ziemi. O tym, jak istotny jest dotyk, przytulenie i uśmiech. O miłości z przyjaźni i przyjaźni w miłości. "Moja żona głaszcze jeże" to czuła i mądra książka o miłości i wzajemnym zrozumieniu oraz poruszające świadectwo pogodzenia się z upływającym czasem. Rozmówcy: Henryka Krzywonos‑Strycharska i Krzysztof Strycharski, Justyną Pronobis‑Szczylik i Cezary Szczylik, Ludwika i Henryk Wujcowie, Elżbieta i Przemysław Malzahnowie, Hanna i Antoni Gucwińscy, Barbara i Ludwik Wilczyńscy, Grażyna i Wojciech Jagielscy, Joanna i Jan Kulmowie, Małgorzata Goetz i Karol Modzelewski oraz Anna i Tadeusz Sobolewscy (Opis pochodzi od wydawcy)Wraz z Wydawnictwem Czarne przygotowaliśmy dla państwa trzy egzemplarze książki "Moja żona głaszcze jeże". Aby zdobyć jeden z nich, wystarczy odpowiedzieć na pytanie konkursowe. Wcześniej polecamy lekturę fragmentu książki.FRAGMENT:"Rykoszet Fragment rozmowy z Grażyną i Wojciechem Jagielskimi Z książki Błażeja Strzelczyka "Moja żona głaszcze jeże. Rozmowy małżeńskie" "Poczucie winy. Wie pan, czym jest? Wojciech Jagielski: Chyba tak. Miał je pan? On: Gdy byłem w Kambodży, Piotrek złamał rękę. Grażyna zadzwoniła i powiedziała, że sprawy się komplikują i wylądowali w szpitalu. Co pan sobie pomyślał? On: "Co ja tu właściwie robię i dlaczego mnie nie ma przy synu i żonie?" Najczęściej gdy docierały do mnie szczątki informacji z tamtego życia - a na wyjeździe dużo się działo i żyłem pełnią życia - wtedy czułem, jakbym robił coś złego. A gdy strzelali do pana w Gruzji? On: W 2008 roku dojechaliśmy z fotografem zbyt blisko linii frontu. Pod południowoosetyjską stolicą Cchinwali żołnierze strzegący miasta zaczęli strzelać. Brawura? On: Żadna brawura. Zagadaliśmy się i dojechaliśmy zbyt blisko. Wyskoczyłem z samochodu. Skuliłem się i ukryłem pod innym samochodem, sam jeden. Wysyłałem stamtąd esemesy, żeby ktoś poinformował stronę rosyjską, że żołnierze strzelają do dziennikarza. Ciszę między seriami strzałów przerywał dzwonek telefonu, All Along The Watchtower Boba Dylana, który zaczyna się od zdania: "There must be some way out of here". Stąd musi być jakieś wyjście. On: Dylan stał się ścieżką dźwiękową jednego z najtrudniejszych momentów mojego życia. Ta była ostatnia. On: Ostatnia. Pana wojna. On: Tak. Ostatnia. A pani jaki ma dzwonek ustawiony w telefonie? Grażyna Jagielska: Nawet nie wiem. W ogóle ma pani telefon? Ona: Pokazać panu mój telefon? Proszę. Ona: O, taki. Podobno są już nowsze modele. Są. Ten jest bardzo stary. Ona: A tu ma jeszcze ślad przypalenia. Postawiłam na nim kiedyś gorącą patelnię z kotletami. On: Inny telefon zabrał kiedyś pies, zaniósł do ogródka i zakopał. Nie lubi pani telefonów. Ona: Nie. On: Grażyna najczęściej nie pytała: kto dzwonił, tylko co się stało. Napisała pani w swojej książce Miłość z kamienia: "Myślę, że to wojny końca lat dziewięćdziesiątych tak mnie zmieniły, doprowadziły do choroby nerwowej, którą powinien mieć mój mąż, korespondent wojenny. Albo wtedy ta choroba dojrzała w pełni i zaczęła być widoczna, określając ramy naszego dalszego życia. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych nie mogłam się już łudzić ani wierzyć w powrót do normalności". Ona: Wojtek nie jeździ już na wojny. I wojna się skończyła? Ona: Przekonanie, że nasze życie podczas pięćdziesięciu trzech wojen Wojtka, które złożyły się na dwadzieścia pięć lat życia, było wypełnione wyłącznie strachem i czekaniem, jest kłamstwem. "Teraz boję się telefonów nawet wtedy, gdy Wojtek jest w domu. Jakby również podczas jego obecności ktoś mógł zadzwonić z wiadomością o jego śmierci. Jakby ta wiadomość gdzieś się zawieruszyła i przez zaniedbanie albo opieszałość urzędniczą otrzymujemy ją dopiero teraz". Ona: Ale dwadzieścia pięć lat niekończącego się strachu jest technicznie niemożliwe. On: Gdyby życie toczyło się w takim tempie i napięciu, dziś byśmy ze sobą nie rozmawiali albo któregoś z nas by nie było. Rozmawiacie? Ona: W odróżnieniu od tych dziesięcioleci, kiedy nie rozmawialiśmy w ogóle, przez ostatnie pięć lat rozmawiamy właściwie nieustannie. Dlaczego wtedy nie rozmawialiście? Ona: Wtedy, podczas pracy Wojtka, przyglądanie się tym wszystkim sprawom, które konstytuują nas i nasz związek, oznaczałoby dekonstrukcję naszego życia. Co to znaczy? Ona: Gdybyśmy wtedy byli ze sobą szczerzy, oznaczałoby to, że musimy natychmiast wszystko zmienić. Gdybyśmy wtedy umieli dokładnie nazywać to, co czujemy, i to, co robi nam takie życie, musielibyśmy dokonać demontażu. Przyznanie się do tego musiałoby się wiązać - w przypadku Wojtka - z porzuceniem zawodu, a w moim przypadku z postawieniem ultimatum: albo jesteś korespondentem wojennym, albo zaczynamy żyć zupełnie inaczej. Ani ja, ani Wojtek nie byliśmy w stanie ustąpić. Jak jest teraz? Ona: W tej chwili sprawa zawodowa się rozwiązała, Wojtek nie jeździ na wojny i nie ma już niebezpieczeństwa, że jeśli porozmawiamy szczerze, to dokonamy demontażu życia. Porozmawiajmy o początku. Ona: Długo myślałam, że Wojtek jest wysokim blondynem. No nie jest. Ona: Studiowaliśmy w jednym budynku. Pewnego dnia Wojtek zaczepił mnie przed wejściem na wydział i spytał, gdzie się uczę hiszpańskiego, bo on też bardzo chciałby się nauczyć. I co było dalej? Ona: Właściwie na tym momencie, jeśli chodzi o pierwsze spotkanie, kończy się moja pamięć. On: Bo też nic nie było dalej. Byłem tak chłodno przez ciebie potraktowany, że już nawet na ten hiszpański straciłem ochotę. Ona: Naprawdę? To przepraszam. On: Studiowaliśmy na początku lat osiemdziesiątych, panowała wtedy moda na styl solidarnościowy. Powyciągane swetry, spodnie dzwony. Tymczasem Grażyna chodziła w garsonkach i na wysokich obcasach. Trudno było jej nie zauważyć. Ona: Chyba chciałam mieć cię wtedy z głowy. On: I byłaś pochłonięta sobą, swoim studiowaniem i swoimi projektami. I odpuścił pan? Ona: Nie. Chwilę później Wojtek zadzwonił. On: Pracowałem już wtedy w telewizji. Ale miałem poczucie, że się tam właściwie błąkam i jestem bezużyteczny jako asystent dyrektora, więc szukałem jakiegoś poważnego zajęcia. Także po to, żeby nie mieć poczucia, że biorę pieniądze za nic. Znalaz łem jakieś sprawy związane z Polonią, a wiedziałem też, że tata Grażyny był konsulem. Znalazł pan pretekst. On: Tak. Zadzwoniłem do Grażyny z pracy naszych mam. Ona: Pracowały razem. On: I poprosiłem o spotkanie. Powołałem się oczywiście na te sprawy polonijne. Ona: Ale chyba nie chodziło ci o Polonię? On: Oczywiście, to był tylko pretekst. W każdym razie umówiliśmy się. Jesienią, 9 listopada, w warszawskiej restauracji Marysieńka. Ona: W związku z tym, że nie pamiętałam Wojtka dokładnie, w Marysieńce okazało się, że nie jest wysokim blondynem. Spodobały się pani wąsy? Ona: Nie mam do jego wąsów specjalnego stosunku. Byleby je miał. Więc co? Ona: Okazało się, że ma wąsy, nie jest wysokim blondynem, ale za to napisał już dwa artykuły do "Kontynentów". On: "Kontynenty" były wtedy najwyższą półką. Ona: No więc myślę, że to mnie jakoś zainteresowało. Wojtek sprawiał wrażenie podobnego do mnie. Opowiadał o podró- żach... On: Których wtedy jeszcze nie odbywałem. Ona: W każdym razie na drodze, którą chciałam iść, wyprzedzał mnie o parę długości. Zaimponował pani? Ona: Można tak powiedzieć. Sądzi pani, że "imponowanie" to dobra emocja na początek? Ona: Wolałby pan usłyszeć, że spodobał mi się, bo "miał takie piękne wąsy"? A jak daleko jest od imponowania do rywalizacji? Ona: Oj, nie. Sugeruje pan, że zaczęliśmy ze sobą rywalizować? "Tak mi imponujesz, że muszę ci dorównać". On: Wydaje mi się, że na początku był taki krótki moment, w którym może nie tyle była rywalizacja, co raczej konstytuowanie się tego, jak będzie wyglądało nasze życie. Pracowałem w Polskiej Agencji Prasowej, nie było wtedy jeszcze "Gazety Wyborczej". PAP wydawał się dla mnie najlepszą ścieżką do osiągnięcia dziennikarskich szczytów. To były zupełnie inne czasy: redakcje otwierały wtedy zagraniczne placówki, więc wydawało się, że popracuję jeszcze chwilę jako depeszowiec, a później pojedziemy na którąś z placówek - do Kairu na przykład. Grażyna w tym czasie pracowała w Banku Światowym. Wróciła któregoś dnia z pracy i powiedziała, że istnieje możliwość przeniesienia z Warszawy do pracy w Waszyngtonie, a później, już stamtąd, będzie można wyjechać na przykład na placówkę do Afryki. I co? On: Pomyślałem sobie najpierw: co ja będę robił jako mąż swojej żony? Ale po chwili uświadomiłem sobie, że właściwie czemu nie? Moglibyśmy tak jeździć, a ja będę przyuczał się i pisał coś z miejsc, w których mieliśmy lądować. Później powstała jednak "Gazeta Wyborcza" i machnęło w drugą stronę. Bank Światowy zszedł na drugi plan. Zacząłem pisać do działu zagranicznego. "Samo się stało" czy jednak trochę pan manipulował? On: Nie manipulowałem. Gdyby Grażyna dostała propozycję od Banku Światowego, to natychmiast, z dziką radością bym pojechał razem z nią i uznałbym to za sukces. To co państwa połączyło? Ona: Ułuda wspólnych zainteresowań, tęsknot i planów. Wydawało się wtedy, że Wojtek jest już zaawansowany w ich realizacji. Wydawał się więc idealny. Miał być przewodnikiem? On: Nie! Grażyna jest osobą szalenie samodzielną. W ogóle nie nadawała się na kogoś, kogo trzeba prowadzić. Ona: Tak? On: Nie potrafię sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek mógł tobą kierować. Wydaje mi się, że w naszym przypadku nie ma mowy o tym, żeby ktoś kogoś prowadził. Grażyny nie da się prowadzić, ją można tylko wspierać. Trochę jak w kolarstwie szosowym, które przecież jest sportem drużynowym - ktoś musi co jakiś czas zrobić zmianę, wyjść na prowadzenie, żeby pociągnąć partnera z drużyny. Ale to nie jest tandem, w którym jeden siedzi z przodu i mówi drugiemu: "a teraz skręcamy w lewo", bo niby lepiej wie, gdzie trzeba skręcić. Ona: Myślę, że Wojtek mnie po prostu zainteresował. Pierwszy interesujący mężczyzna w moim życiu. Wszyscy inni byli strasznie nudni. On: Z tego naszego jesiennego spotkania wyszedłem przekonany, że właściwie już nie chcę niczego innego szukać. Że chcę, żeby już tak zostało. Ona: Myślę, że miałam podobnie."