Szukając odpowiedzi, reporterka rusza w podróż śladami wuja - do londyńskich archiwów i do Szkocji. Stopniowo odkrywa kłopotliwy epizod II wojny światowej: obóz odosobnienia dla polskich oficerów prowadzony przez polskie władze wojskowe. Oficerowie mogli grać w brydża, chodzić na potańcówki i uczyć się angielskiego. Bomby nie spadały na Bute. Czasami widmowe wraki storpedowanych okrętów wpływające do zatoki przypominały, że nie tak daleko świat płonie. Ale przymusowy pobyt na wyspie Polacy przeżywali jako okrutną karę. Wyspa Węży to przełamująca schematy opowieść o wojnie, która częściej niż walką bywa wyczekiwaniem. Skrupulatnie odtwarzając wydarzenia sprzed ponad siedemdziesięciu lat, Małgorzata Szejnert opowiada o naszej sile i bezsilności, o honorze i skazach na nim. A także o pamięci i niepamięci: osobistej, rodzinnej, zbiorowej. Przede wszystkim jednak kreśli nasz poruszająco aktualny, niepokojący portret własny. Małgorzata Szejnert - dziennikarka, przez prawie piętnaście lat szefowa działu reportażu w "Gazecie Wyborczej". Autorka wielu książek, jest laureatką Nagrody Mediów Publicznych COGITO, dwukrotną finalistką Nagrody Literackiej Nike, była nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia, Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus i Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za Reportaż Literacki. W Znaku ukazały się: Czarny ogród (2007), Wyspa klucz (2009), Dom żółwia. Zanzibar (2011), Śród żywych duchów (2012), My, właściciele Teksasu. Reportaże z PRL-u (2013) oraz Usypać góry. Historie z Polesia (2015). Dla naszych internautów wraz z wydawnictwem Znak przygotowaliśmy kilka egzemplarzy książki. Aby zdobyć jeden z nich, wystarczy zmierzyć się z przedstawionym poniżej zadaniem konkursowym. Wcześniej polecamy lekturę fragmentu książki "Wyspa węży". FRAGMENT KSIĄŻKI: "Biały prom linii Caledonian przybija do Rothesay na wyspie Bute. Rejs z Wemyss, małego portu, pięćdziesiąt kilometrów na zachód od Glasgow, trwał trzydzieści pięć minut. W Polsce upały, tu deszcz, trzynaście stopni. Taki tydzień nas czeka - według prognozy. Szara pomarszczona woda zatoki Clyde, szare wzgórza, blaszane niebo. Wyspa Węży, tak ją przezwali. Ptaki Wyspa węży? Raczej wyspa ptaków. Na mapie przypomina postać ludzką stojącą na głowie, jest o połowę mniejsza od wyspy Wolin: dwadzieścia pięć kilometrów długości, w najszerszym miejscu - osiem i pół kilometra, w najwęższym (tam, gdzie ludzka postać ma szyję) - dwa kilometry, najwyższe zaś miejsce, Wichrowe Wzgórze, ma dwieście siedemdziesiąt metrów. Pani Mollie Munro, która osiadła tu z mężem w 1951 roku, zwierzyła się "Synom i Córom Bute", że czuje się szczęśliwa właśnie dzięki ptakom wijącym gniazda w skałkach i na wrzosowiskach. Nie spotkała, rzecz jasna, wszystkich gatunków, które opisał pastor John Morell McWilliam, ale widuje kormorany czubate, gęsi morskie, żurawie, ostrygojady, a zimą stadka nastroszonych siewek i zręczne pstrokate kamuszniki, które brodząc na czerwonych nóżkach, odwracają dziobami kamyki i szukają pod nimi robaków drobnych skorupiaków. Latem niezwykłą uciechę sprawiają jej głuptaki, które nurkują przy brzegach, dokazują i szczekają jak pieski. Czasem siada na wodzie duży miękkopiór, którego puch jest podobno najdelikatniejszy na świecie. Można przypuszczać, że pani Munro, torując sobie ścieżkę w gąszczu paproci, widywała pastora McWilliama. Jechał na rowerze, wysoki, chudy jak patyk, czerwonowłosy, w tweedowej kurtce, w koloratce pod grdyką, z lornetką i strzelbą. Albo szedł pieszo. Najlepiej było wyjść wieczorem, podpatrzeć, gdzie ptaki zapadają na noc, i wrócić w te miejsca o świcie, kiedy podnoszą się z gniazd. Czasem trzeba je było zabijać. Aparaty fotograficzne nie miały zoomów, długo ustawiało się ostrość; bardzo trudno było złapać obiektyw i wyraźnie przybliżyć małą płochliwą istotę. Zwłaszcza że pastor miał kłopoty z oczami, od kiedy podczas pierwszej wojny światowej we Francji spotkał się z chmurą gazu musztardowego. Te zabite ptaki nie zginęły całkiem, zostały dokładnie opisane. Niektóre wypchano, można je oglądać w muzeum na Bute. Pierwsze wydanie książki pastora "Ptaki wyspy Bute" z 1927 roku jest ciągle poszukiwane i osiąga na aukcjach cenę stu pięćdziesięciu funtów. Możliwe, że pani Munro i pastor McWilliam spotkali na swych ścieżkach przyszłego właściciela wszystkich tu niemal dróg, wzgórz i łąk, piątego markiza Bute, potomka dwóch władców: po ojcu - króla Szkocji Roberta II (wiek czternasty), po matce - króla Wielkiej Brytanii Wilhelma IV (wiek osiemnasty/dziewiętnasty), zwanego królem żeglarzy. Nie jest to jednak pewne, bo John Crichton-Stuart był tak zapalonym ornitologiem, że nie wystarczały mu ptaki w ogromnych ogrodach rodzinnej rezydencji Mount Stuart koło Rothesay ani na skałkach i plażach Bute. W 1931 roku, zanim jeszcze został piątym markizem (po śmierci swego ojca, czwartego markiza), kupił maleńki, opuszczony przez mieszkańców archipelag St Kilda w szkockich Hybrydach i pozostawił go ptakom jako rezerwat. Być może więc obserwował je właśnie tam. Niektóre ptaki mogą budzić lęk. Pisarz David McDowall, autor przewodnika po wyspie Bute, przytacza informacje o jerzyku. Dorosły waży czterdzieści pięć gramów, a rozpiętość jego skrzydeł wynosi czterdzieści osiem centymetrów. Jest szybki jak pocisk. Gdyby człowiek o wadze sześćdziesięciu pięciu kilogramów chciał latać jak jerzyk, jego skrzydła musiałyby mierzyć sześćset trzydzieści pięć metrów. Byłyby więc prawie cztery i pół raza dłuższe od kadłuba HMS Cyclops, stojącego przez drugą wojnę światową na straży wyspy; John Crichton- Stuart był na nim szyfrantem . Latem nad Bute fruwa dużo jerzyków, podobnie jak w Polsce. I tu, i tam są pod ochroną, ale gatunek nie jest zagrożony. Nie boją się miast. Wyobraźmy sobie człowieka jerzyka, który unosi się nad Rothesay lub Białą Podlaską. Generałowie Wyspa ptaków albo jeszcze inaczej - wyspa generałów. Podobno skierowano ich tutaj dwudziestu. Ale może było ich siedemnastu, w tym trzech generałów dywizji, i pilnował ich osiemnasty, w randze generała brygady. Niewygodnie, gdy niższy stopniem pilnuje wyższych rangą. A jeszcze ma pełne ręce roboty, musi mieć na oku pułkowników, podpułkowników, majorów, kapitanów, poruczników i podporuczników. Ich stan był zmienny - od trzystu do sześciuset. Jedni przypływali, inni odpływali, do niektórych zdołały dotrzeć żony, a nawet dzieci. Według różnych relacji przewinęło się ich przez wyspę około półtora tysiąca, ale i ta liczba nie jest pewna. Pani Munro minęła się z nimi, bo zaczęli przypływać na Bute latem 1940 roku, jedenaście lat wcześniej, nim tutaj osiadła, i opuszczali wyspę po dwóch-trzech latach pobytu, bardzo spokojnego, niezakłóconego odgłosem strzałów, chociaż wciąż trwała wojna. [...] Listy zewsząd Dziwną nieobecność wuja Raczkowskiego zauważyłam przy porządkowaniu papierów domowych. Moi bliscy chętnie do siebie pisali, a że losy rzuciły ich do różnych miast, krajów, a nawet na różne kontynenty, tych listów nagromadziło się bardzo dużo. Trzymali je w ofrankowanych kopertach, chowali w pudłach i paczkach obwiązanych sznurkiem, na pawlaczach albo w piwnicach. Pod koniec życia szukali kogoś, kto przejmie nad tym opiekę. Wybór padał na mnie. Wiedzieli, że ja też nie wyrzucam listów. Miałam więc własne listy do mamy i mamy do mnie, własne listy do wuja Antka Biernackiego w Stanach i listy Antka ze Stanów do mnie (przywiózł je ze sobą, kiedy postanowił pod koniec życia wrócić do Polski). Miałam całe kręgi korespondencji - Antek do mnie, do mamy, do najmłodszego brata w Australii i średniego w Białej Podlaskiej, do jednej kuzynki w Nowym Jorku, drugiej w Waszyngtonie, trzeciej w stanie Wisconsin, czwartej w Londynie, piątej w Afryce, i na wiele z tych listów były odpowiedzi. Takich kręgów było sporo, a listów tysiące, bo jeszcze od różnych dalszych i przyszywanych krewnych, od przyjaciół, kolegów, sympatii. Układałam według nadawców i pakowałam kolejno do pudeł z nazwiskiem. Na jednym napisałam: "Jadwiga Raczkowska - Dziunia". Większość jej listów pochodziła z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Litery stawiała lekko, z fantazją. Zauważyłam, że nigdy nie pisze o sobie ani o codziennych kłopotach życiowych. Nigdy nie wspomina o Raku. Całą uwagę poświęca adresatom, nie jest jednak wścibska. Dyskretna, z dystansem. W listach do niej też nie pojawia się Rak, tak jakby jej milczenie onieśmielało innych i nie pozwalało zadawać pytań. [...] Ślub w Białej To, co od dawna usiłuję robić z korespondencją, zrobiłam parę lat temu z fotografiami. Uporządkowałam je, opisałam i wkleiłam do sześciu wielkich albumów. Wiem mniej więcej, kto na nich jest. Raka chyba nie ma. Obejrzałam starannie zdjęcia grupowe, zwłaszcza te z Dziunią. Była na ślubie moich rodziców w Białej Podlaskiej w 1934 roku. Zachowała się niewielka fotografia z tego ślubu, a raczej wesela. Rodzina i goście pozowali przed domem przy ulicy Butkiewicza 12, tym, który rozebrano za Gierka, jeszcze zanim urodził się Piotr. Dom miał wielką kuchnię i jeszcze większą ciemną jadalnię, duże pokoje, których przeznaczenie zmieniało się w różnych latach z powodów historycznych lub rodzinnych, osobne mieszkanie na piętrze, z dwoma przygórkami, i ogromny strych, który ciągnął się nie tylko nad mieszkalną częścią budynku, ale i nad przylegającym do niej warsztatem masarskim dziadka i dużą izbą czeladną. Tę część domu też rozebrano. A wcześniej, wkrótce po wojnie, w ramach tak zwanej bitwy o handel zabrano firmę rodzinie i nazwano spółdzielnią. Jeszcze przez długie lata produkowała niezłe wędliny, nie takie jednak jak ta szynka, za którą dziadek dostał złoty medal na międzynarodowej wystawie w Muzeum Pracy w Paryżu w 1908 roku. Wyróżnienie to poświadczono sześcioma pieczęciami, między innymi prefektury Sekwany, dwóch ministerstw - Ministerstwa Pracy i Ministerstwa Spraw Zagranicznych, i uwierzytelniono stemplem carskiego konsulatu w Paryżu. Przechowuję ten dokument z wielkim pietyzmem. Firma prosperowała, dziadek zbudował dom i kupił drugi. Ale ślub moich rodziców był skromny, nawet bardzo skromny. Do zdjęcia pozuje dwadzieścia jeden osób. Fotograf ustawił je na niewielkiej przestrzeni ujętej dwiema ścianami domu spotykającymi się pod kątem prostym. W pierwszym rzędzie siedzą państwo młodzi, Regina, z domu Biernacka, i Edmund Szejnert. Mama, szczupła i zręczna, w krótkiej białej sukience i białych pończochach, i tata, dużo od niej starszy, niewysoki, już lekko łysiejący. Są zakochani, na zdjęciu tego nie widać, ale ja to wiem. Ojciec, polonista, uczył w gimnazjach w Żninie i w Gostyniu, a teraz ma posadę w Gimnazjum Zamoyskiego w Warszawie, ale chcieli mieć ślub i wesele w Białej, w rodzinnym domu mamy. Jeszcze nie wiedzą, że schronią się w tym domu, gdy wybuchnie wojna, i pozostaną w nim z dziećmi przez długie lata. Rodzina taty też jest związana z Białą Podlaską: dziadek Henryk Szejnert był notariuszem w tutejszym sądzie. F 3 Po prawej stronie mamy siedzi dziadek Antoni Biernacki, z siwymi wąsami i bródką jak plama śmietany, i gruba babcia Katarzyna, zwana Kalunią. Po lewej stronie taty widzimy wysokiego, przystojnego mężczyznę w oficerskim mundurze, a obok Dziunię Raczkowską i jednego z dalszych krewniaków. Za tym rzędem stoi reszta domowników i gości. Czy oficer koło Dziuni może być Rakiem? Chyba jednak nie. Wygląda na to, że jest pułkownikiem, chociaż dystynkcje są na zdjęciu słabo widoczne, można się omylić. Rak był oficerem niższej rangi, majorem albo kapitanem. Ten oficer na pewno jest dużo starszy od Dziuni, a z nielicznych przekazów rodzinnych wynika, że Rak i ona byli prawie rówieśnikami. Dziunia się uśmiecha, jest opalona, włosy ma modnie obcięte na garsonkę. Od jakiegoś czasu mieszka z Rakiem w Warszawie. W głębi, ledwie widoczna, stoi Marysia, jedyna, ukochana siostra mamy, najmłodsza z rodzeństwa. To jeszcze podlotek, na zdjęciu nie widać, że nosi długie ciemne warkocze. Na tle okna bieleje głowa Mamaszy, zwanej także pułkownikową. Dobrze ją pamiętam, bo długo żyła. A więc mężczyzna w pierwszym rzędzie to pewnie jej mąż, pułkownik Walerian Jachimowicz, z którym jesteśmy spowinowaceni. Syn Jachimowiczow Wiktor ożenił się z najmłodszą siostrą mego ojca Ireną, uroczą śmieszką zwaną przez wszystkich Pyrcia. Mamasza nie powinna jeszcze osiwieć. Zbielała tak, mając osiemnaście lat, kiedy to podczas rewolucji zabito na jej oczach dwóch rodzonych braci. Jej samej udało się uciec z Rosji dzięki polskiemu oficerowi w służbie rosyjskiej. Jest imponującą pięknością, wysoka, masywna, władcza, powinna zajmować miejsce obok pułkownika, ale jako energiczna gospodyni na pewno pomaga przy weselu, więc się nie rozsiada. Zresztą jest Rosjanką, zbyt obca, by się lokować na pierwszym planie. Wkrótce mam pewność, że przy Dziuni siedzi Jachimowicz. Jego wnuczka Ewa Wiśniewska, z która widujemy się czasem w Warszawie, rozpoznała go na fotografii. Na weselu nie było więc Raka. Brakuje także trzech innych oficerów, którzy powinni tu być. Ryszarda Ługowskiego, męża Hali, średniej siostry taty, która przyszła z małym synkiem Jasiem, i dwóch braci mamy - najstarszego Antka, zajętego w bialskim aeroklubie, i najmłodszego Stefusia, flirciarza, który ciągle dostaje pachnące liściki, panny nazywają go Stefi. Trzeci brat, Stanisław, który wedle woli dziadka powinien przejąć firmę, na pewno jest na weselu i prawdopodobnie robi to zdjęcie. Ma za sobą nieprzyjemny epizod. Manifestuje przekonania narodowe, zbliżył się do ONR i podczas aresztowań po zamachu na Pierackiego 4, ktore sięgnęły aż po Białą Podlaską, trafił na krotko do więzienia. Może oficerowie są na ćwiczeniach. Przyjechał za to z Warszawy Stefan Szejnert, do którego Dziunia będzie za parę lat wysyłała z Anglii kartki z nadrukiem Kriegsgewangenenpost. Stoi w drugim rzędzie, pierwszy od prawej."