"Dzikie królestwo" Gin Phillips to mistrzowski dreszczowiec i analiza macierzyństwa - zarówno jego czułych stron, jak i nieposkromionej siły - stawiający pytanie o granicę pomiędzy instynktowną wolą przetrwania, a obowiązkiem chronienia innych ludzi. Dla naszych internautów wraz z wydawnictwem Zysk i S-ka przygotowaliśmy kilka egzemplarzy książki. Aby zdobyć jeden z nich, wystarczy zmierzyć się z przedstawionym poniżej zadaniem konkursowym. Wcześniej polecamy lekturę fragmentu "Dzikiego królestwa". FRAGMENT KSIĄŻKI: - Ja już nie chcę tu być. - Wiem, skarbie. Wytrzyj rączki. Lincoln spogląda w bezruchu na chusteczkę, trzymając ją dwoma palcami. Joan patrzy w ciemność, jej wzrok przyciągają nieliczne źródła światła - blask pobliskiej latarni, nieco słabsza księżycowa poświata za drzewami. Zerka na telefon. Mrok wszystko zmienił i ona to wie. Obawiała się, że telefon dzwoni zbyt głośno, ale poza tym jest jeszcze źródłem światła. A światło jest teraz czymś wyjątkowym i przyciągającym uwagę. Jednak na pewno są już jakieś nowe wiadomości. Z pewnością w jakimś sensie bardziej ryzykuje, nie sprawdzając ich. Bierze w dłonie komórkę, osłaniając wyświetlacz, a kiedy ten się włącza, jego blask jest jednocześnie zbyt jasny i przyjemnie znajomy. Cały świat mieści się w tym małym, równym prostokącie. Pochyla się nisko nad aparatem. Gdy sprawdza www. wbta.com, widzi te same dwa krótkie akapity. Przegląda inną witrynę z lokalnymi wiadomościami, ale nic na niej nie ma. Po namyśle wywołuje jeszcze CNN, jednak jest tam tylko zdjęcie bramy zoo - aż nazbyt doskonała fotografia reklamująca ogród. W rogu jest wklejony baner najnowszych wiadomości, a pod nim krótka informacja: "Według najnowszych doniesień osoba, która strzelała w ogrodzie zoologicznym Belleville, prawdopodobnie wzięła zakładników". Lincoln przyciska do jej łydki wilgotną chusteczkę odświeżającą. - Nie chcę wycierać rączek - oznajmia. - Cii. Mów szeptem. Mamusia musi coś przeczytać. - Nie chcę wycierać rączek! - chłopiec woła tak głośno, że Joan aż się skręca. - Cicho! - syczy, wrzucając telefon do torebki. - Za głośno mówisz! Usłyszą cię. Lincoln patrzy na nią, a ona powoli wypuszcza powietrze z płuc. Ujmuje jego niewytartą dłoń i przyciąga go do siebie. Kiedy zaczyna mówić, jest już spokojniejsza. - Wiesz, że musimy być cicho - szepcze. - I zawsze myjemy rączki po skorzystaniu z ubikacji. Inaczej mógłbyś zachorować. Mówiąc to, sama nie wie, dlaczego właśnie teraz wygłasza uwagi na temat higieny. Wzięto zakładników. Zakładnicy. - Ja chcę być chory - oświadcza Lincoln. - Lubię być chory. Joan powoli kiwa głową. Chłopiec znów podnosi głos. Tymczasem ona zbiera rozbiegane myśli i ponownie skupia całą swoją uwagę na nim. Nie może mieć mu za złe takiego zachowania. Siedzą na ziemi i ukrywają się przed zabójcami. Przecież to pora kolacji i jego nastrój jest ściśle związany z poziomem cukru we krwi. Mały po prostu jest głodny. Jeśli go nie nakarmi, zacznie marudzić, płakać, a może nawet wrzeszczeć. - Lubisz chorować? - pyta go. - Tak - prowokacyjnie odpowiada Lincoln. "Za głośno, za głośno, za głośno". Joan znów z trudem powstrzymuje wzbierający w niej lęk. - Cii - prosi łagodnie. Delikatnie. Jakby odmierzała łyżeczkę syropu na kaszel lub poprawiała niesforny kosmyk jego włosów, bo najważniejsze jest właściwe podejście. - No wiesz, Superman nie może zachorować. - Może, jeśli jest tam kryptonit - odpowiada Lincoln, a ją przepełnia poczucie triumfu, jakie jej zdaniem zapewne czuł Edmund Hillary, kiedy dotarł na szczyt Everestu. - Zielony kryptonit - uściśla syn. - Jak w "Doom in a Tube" i "Skrag the Earth Conqueror". - Lubię ten ze Skragiem - mówi Joan. Dostrzega zmianę jego nastawienia, zanim on jeszcze wysunie dolną szczękę i wyprostuje ramiona. Wpadł w buntowniczy nastrój. - Ja go nie lubię - oświadcza chłopiec. - Nie? Myślałam, że to jeden z twoich ulubionych. - Nie lubię go. Joan nie chce mu dać najmniejszego punktu zaczepienia. - W porządku - odpowiada. -To okropny komiks. - W porządku. Mów ciszej. - To najgorsza książka, jaką kiedykolwiek czytałem. Kiedy mały jest w takim nastroju, wymyśla niestworzone rzeczy. Joan przesuwa dłonią po twarzy, mimowolnie rejestrując zadowalającą jędrność skóry. Naciska czubkami palców powieki, a gdy w końcu je odejmuje i oblizuje suche wargi, czuje słony smak kurzu, który nawet nie jest nieprzyjemny. - Chcesz się pobawić swoimi figurkami? - pyta. - Nie - odpowiada Lincoln zbyt szybko. Takie pospieszne riposty się nie liczą. Joan czeka. Czyta z jego twarzy myśli przemykające mu przez głowę. - Tak, proszę - poprawia się Lincoln. I ta mroczna, roszczeniowa cecha jego charakteru znika. Niknie równie szybko, jak się pojawia. I tak jest zawsze. Tak samo szybko pojawi się znowu. Jednak kiedy nadejdzie, Joan sobie z tym poradzi. Otwiera torebkę i udaje, że ją przetrząsa w poszukiwaniu czegoś, jednocześnie drugą ręką włącza telefon. Denerwuje się tym, że ktoś zobaczy światło, i ewentualną irytacją Lincolna wywołaną taką podzielnością jej uwagi. Ma jednak wrażenie, że pod zdjęciem zoo i banerem były linki do obszerniejszej informacji. Wystarczy kilka muśnięć kciukiem, żeby przejrzeć krótki tekst. Oddział SWAT jest już na miejscu... ...policja nie ujawnia szczegółów. Sprzeczne relacje świadków... Wciąż nie ma opisu zdarzenia. Więcej pytań niż odpowiedzi. - Mamusiu? Moje ludziki? - pyta Lincoln, kładąc dłoń na jej ramieniu. - Już je wyjmuję - mówi Joan, usiłując zrozumieć sytuację. Czy policja nadal myśli, że ma do czynienia tylko z jednym strzelcem? I że ten mężczyzna zabarykadował się w jakimś pomieszczeniu? Czy uważają, że zagrożenie jest miejscowe i ograniczone? - Mamusiu? - znów ponagla ją Lincoln, trochę głośniej, gniewnym tonem.