To on wydawał rozkazy ratownikom, lekarzom sądowym, strażakom i milicjantom. Potem już na równi ze swoimi podwładnymi zbierał z polany ciała Polaków. - Wiele widziałem, ale to było coś przerażającego. Są uczucia, których nie da się opisać słowami - mówi "SE" wojskowy. 10 kwietnia płk Miedwiediew ze smoleńskiego oddziału Ministerstwa ds. Sytuacji Nadzwyczajnych siedział w swoim gabinecie w centrum miasta. Nie słyszał przeraźliwego huku uderzającego w ziemię prezydenckiego samolotu. Wiadomość o katastrofie otrzymał jednak błyskawicznie. "To było może 90 sekund. Pierwsza myśl - działać, organizować! Pierwsze rozkazy - znaleźć jak najwięcej żywych ludzi i uratować ich" - wspomina. 20 minut później Miedwiediew był już na miejscu katastrofy. "Wtedy zobaczyłem, że takiego wypadku żadna z osób nie mogła przeżyć. Żeby to stwierdzić, nie potrzebowałem od swoich ludzi żadnych raportów" - ucina. W kilkanaście minut po tym, gdy tupolew powinien wylądować na smoleńskiej ziemi, rozdzwoniły się telefony komórkowe. "To było coś strasznego. Telefony dzwoniły, a my w tym czasie wynosiliśmy zwłoki z polany przeoranej rozdartym kadłubem samolotu. To rodziny chciały zapytać, jak minął lot. A my już pracowaliśmy" - mówi "Super Expressowi" płk Miedwiediew. Więcej na ten temat przeczytaj w "Super Expressie"