- Ratownik, który rano przedostał się w pobliże miejsca, gdzie leży górnik, dotarł tam w ekstremalnych warunkach, czołgając się "korytarzem", wyznaczonym przez resztki znajdującego się tam przenośnika - wyjaśnił dyrektor. Schinohl potwierdził, że poszukiwany górnik nie daje oznak życia. Zastrzegł jednak, że potwierdzenie zgonu zawsze należy do lekarza. Do momentu, kiedy ratownicy nie dojdą do poszkodowanego drążonym chodnikiem ratunkowym, nie będzie to możliwe. Dyrektor potwierdził, że od czoła drążonego chodnika (to niewielkie przejście, o wymiarach ok. 1,5 na 1,5 metra) do miejsca, gdzie znajduje się górnik, jest ok. 7,5-8 metrów. Przedstawiciele nadzoru górniczego szacują, że przy dotychczasowym tempie prac - ok. 4 metrów na dobę - dotarcie tam może zająć około dwóch dni. - W zasypanym chodniku znajdują się m.in. uszkodzone elementy obudowy wyrobiska, zniszczone fragmenty urządzeń, m.in. przenośnika, kable i przewody. Posuwając się naprzód ratownicy muszą np. rozcinać blachy i inne elementy. Stąd m.in. takie, a nie inne tempo prac - powiedział Schinohl. W kopalni dyżuruje ekipa medyczna, w razie potrzeby do dyspozycji jest również śmigłowiec. Do tąpnięcia w kopalni w Rydułtowach doszło w środę rano. Wstrząsowi o energii odpowiadającej ok. 2,4 stopniom Richtera towarzyszył zawał skał w położonym na poziomie 1000 metrów chodniku przyścianowym na długości ok. 35 metrów. W pobliżu znajdowało się siedmiu górników. Sześciu wycofało się o własnych siłach. Z obrażeniami niezagrażającymi życiu zostali przewiezieni na dokładne badania do miejscowych szpitali. Zasypany górnik w chwili tąpnięcia przebywał w strefie szczególnego zagrożenia tąpaniami, gdzie nie powinien być. Dlaczego tam się znalazł - ma wykazać dochodzenie nadzoru górniczego.