W sobotę SLD i Wiosna ogłosiły, że rozpoczynają konsolidację w projekt polityczny, który będzie się nazywał Nowa Lewica. W rozmowie z PAP lider Lewicy Razem, która zdecydowała, że nie weźmie udział w zjednoczeniu partii, przyznaje, że nie obawia się "większego brata" i życzy im powodzenia, a droga, którą obrały SLD i Wiosna przybliża lewicową koalicję do przejęcia władzy. Jak Razem podchodzi do zjednoczenia SLD i Wiosny? Adrian Zandberg: Patrzymy z sympatią i z dobrymi życzeniami na decyzję naszych koalicjantów. To jest droga, którą wybrali. Myślę, że na dłuższą metę ona przybliża przejęcie władzy przez naszą lewicową koalicję. To jest nasz wspólny cel. Nie boicie się, że wasze postulaty np. kwestia opodatkowania zagranicznych koncernów czy prawa pracownicze będą miały małą siłę przebicia w klubie? - Podchodzę do tego bez obaw. Mamy wypracowane koalicyjne propozycje, które przedstawialiśmy podczas kampanii wyborczej. One są wspólne. To nie znaczy, że nie ma takich przestrzeni, w których się różnimy - oczywiście są. Mądrość polega na tym, żeby umieć współpracować w tych przestrzeniach, które są wspólne. Zmiany w prawie pracy czy opodatkowanie cyfrowych gigantów trafiły do wspólnego programu koalicji. Są częścią planu legislacyjnego koalicji w tym parlamencie. Jako członek Unii Pracy kontestował pan współpracę tej partii z SLD. Cieszy się pan, że SLD przestanie istnieć? - Nie ma co patrzeć na scenę polityczną w 2019 roku tak, jakby ciągle był rok 2005. Zmieniły się partie, zmieniła się sytuacja zewnętrzna. Osłabła hegemonia neoliberalizmu, którym kilkanaście lat temu zaraziły się partie centrolewicy. Nie tylko zresztą w Polsce, także w wielu krajach europejskich. Trzeba by mieć dużo złej woli, żeby nie dostrzec różnicy pomiędzy Leszkiem Millerem a Anną Marią Żukowską. Dziś klimat się zmienił. Widać to świetnie choćby w Stanach Zjednoczonych. W Partii Demokratycznej ton nadają dziś - dużo bardziej niż ktokolwiek mógł to sobie wyobrazić jeszcze kilka lat temu - Bernie Sanders i Elizabeth Warren, a nie neoliberałowie. To, co nas interesuje, to jest przyszłość. To, żeby była ona bardziej prospołeczna, bardziej wolnościowa. Chcę, żeby nowy polski rząd, który obejmie władzę po Prawie i Sprawiedliwości, był rządem lewicowym. Rządem, który wprowadzi nowoczesne państwo dobrobytu, zadba o mieszkalnictwo, o prawo pracy. Rządem, który odważnie stawi czoła kryzysowi klimatycznemu i przeprowadzi transformację energetyczną. Rządem, który przetnie wreszcie raz na zawsze kwestię reprywatyzacji, na co PiS-owi odwagi nie starczyło. Na taki, koalicyjny rząd lewicy jesteśmy umówieni. Sobotnie decyzje SLD i Wiosny nie wpływają zatem na koalicję z Lewicą Razem i wystawienie wspólnego kandydata Lewicy w wyborach prezydenckich? - Jesteśmy od dawna umówieni na wieloetapowy marsz, w związku z tym tu nie ma żadnych zaskoczeń, nic się nie zmienia. Będzie jedna wspólna kandydatura lewicowej koalicji w wyborach prezydenckich. Będzie też nadal koalicyjny klub parlamentarny, w którym zasiadają zarówno posłowie Razem, jak i przedstawiciele nowej centrolewicowej partii, którą stopniowo stworzą Wiosna i SLD. To jest format, który się sprawdza. Wyborcy nagrodzili nas wszystkich za to, że mimo oczywistych różnic - bo jesteśmy różnorodni, nie da się udawać, że jest inaczej - potrafimy się dogadać. Zgadzamy się w 9 sprawach na 10, a w tej 10 pozwalamy sobie na to, żeby mieć różne opinie. Myślę, że było widać w pierwszych tygodniach parlamentu, że lewicowa koalicja działa sprawnie. Udało się nam wnieść coś nowego, trochę zmienić to, jak wygląda parlament. Nasza głowa w tym, żebyśmy pracując w parlamencie w najbliższych latach przekonali szersze grono wyborców, że warto oddać głos na zmianę. Wierzę, że możemy zmienić ten rząd na lepszy. Na taki, który będzie zarazem prospołeczny i demokratyczny, który będzie szanować prawa człowieka i dbać o to, żeby w Polsce nie eksplodowały nierówności. To jest możliwe, my wiemy jak to zrobić. Jesteśmy w parlamencie po to, żeby to pokazać. Rozmawiał: Grzegorz Bruszewski