Nad Poznaniem zapadła stalinowska noc. W ciągu zaledwie kilku tygodni zmieniło się oblicze polskiej prasy, w tym również poznańskiej, która już bez żadnych zahamowań wychwalała Józefa Stalina i Bolesława Bieruta, krytykowała Zachód i w ogóle stała się nudna. Podobne zmiany po Kongresie Zjednoczeniowym PPR i PPS jesienią 1948 roku dokonały się w innych dziedzinach życia społeczno-gospodarczego demokratycznej - jak ją wtedy nazywano - Polski. Mimo szalejącej cenzury i represji spadających na niepokornych dziennikarzy, znajdowali się tacy, którzy próbowali nieco ożywić gazetowe łamy opanowane przez sążniste referaty i nudne artykuły wstępne. Taką próbę podjął "Głos Wielkopolski", który 1 kwietnia 1949 roku zamieścił notkę zatytułowaną "Oryginał Leonarda da Vinci znaleziono w Poznaniu", pisząc między innymi: "W czasie przeprowadzania robót porządkowych w piwnicach Muzeum Wielkopolskiego natrafiono kilka dni temu na zręcznie zamaskowaną skrytkę pancerną, umieszczoną w jednej ze ścian. Po rozbiciu skomplikowanego zamka okazało się, że safes kryje w sobie bezcenne wprost dzieła sztuki, pochodzące z najrozmaitszych miast Europy. Największą jednak sensacją było znalezienie rulonu, zamkniętego w stalowej szkatułce, który po rozwinięciu okazał się oryginałem arcydzieła mistrza włoskiego - Leonarda da Vinci - słynnej Monny Lisy". Stop! Błędny zapis imienia namalowanej przez da Vinci dwudziestoczteroletniej damy florenckiej można jeszcze wybaczyć, ale rulonu już nie. Wszak "Mona Lisa" namalowana została w latach 1503-1507 na desce z drewna topoli, a deski w rulon zwinąć nijak się nie da. Kradzież obrazu da Vinci Ciekawe, ilu czytelników ówczesnego "Głosu Wielkopolskiego" wiedziało, że florencka dama namalowanazostała na desce? Pewnie niewielu i były to głównie osoby z kręgów muzealnych, które po spojrzeniu na kalendarz natychmiast rozszyfrowały intencje autora notatki. Bo jeśli napisał on o rulonie, to i inne informacje niewiele miały wspólnego z prawdą. Dalej "Głos Wielkopolski" pisał więc, że obraz mistrza Leonarda wisiał w paryskim Luwrze, skąd w 1924 roku nagle zniknął. "Kilkuletnie poszukiwania policji całego świata nie odniosły wówczas żadnego skutku. Dopiero w roku 1931 Monnę Lisę odnaleziono u skromnego antykwariusza w Mediolanie. Wybitni znawcy i historycy sztuki orzekli jednak, że chodzi tu o doskonale wykonaną kopię. Nie bacząc na to, dyrekcja muzeum Luwru zdecydowała się zawiesić Monnę Lisę na dawnym miejscu, by zaspokoić snobistyczne ambicje Francuzów" - czytamy w notatce. Najsławniejszy obraz Leonarda da Vinci rzeczywiście został skradziony z Luwru, ale stało się to już 22 sierpnia 1911 roku. "Fakt kradzieży wywołał szok u czynników oficjalnych i opinii publicznej. W trybie natychmiastowym zwolniono zarówno Theophile’a Homolle’a, dyrektora muzeum, zasłużonego archeologa, jak i przełożonych strażników i dozorców, pod których specjalną opieką znajdował się salon Carre [gdzie wystawiano "Monę Lisę" - przyp. autora]. Przez długi czas uważano, że był to kiepski żart któregoś z francuskich dzienników goniących za popularnością i zwiększeniem nakładu. Taka nawet była pierwsza oficjalna wersja organów ścigania. Nikt nie wierzył w brutalną prawdę. Kradzież Mony Lisy? Niemożliwe! Wykluczone!" - pisał Jan Świeczyński w wydanej w 1986 roku książce "Grabieżcy kultury i fałszerze sztuki". Obrazu nie znaleziono i śledztwo w sprawie kradzieży umorzono. Późną jesienią 1913 roku z florenckim antykwariuszem i marszandem Alfredo Geri skontaktował się listownie niejaki Vincenzo Leonardi. Podając się za włoskiego patriotę, chciał przekazać obraz Leonarda za pół miliona ówczesnych lirów (ponad 2 miliony obecnych dolarów). "Chcę tą drogą - pisał w liście - zwrócić swej ziemi jedno ze znakomitszych dzieł, które było kiedyś zrabowane przez Napoleona. Zdobycie tego obrazu odbyło się z pewnym ryzykiem, dlatego żądam pewnej części poniesionych kosztów, sumy, która zostanie uzgodniona w wypadku kupna". Darujmy sobie szczegóły listownych pertraktacji Geri-Leonardi. Dość powiedzieć, że Leonardi okazał się byłym pracownikiem technicznym Luwru, przesłuchiwanym przez policję krótko po zniknięciu "Mony Lisy". Naprawdę nazywał się Vincenzio Perrugia i rzeczywiście posiadał poszukiwany obraz. Wkrótce policja włoska go odzyskała i po stwierdzeniu autentyczności portretu florenckiej damy odbył on podróż po Włoszech (Florencja, Rzym, Mediolan), by w końcu wrócić do Paryża. Za kradzież obrazu Perrugia został skazany na rok i 15 dni więzienia, którą to karę po apelacji skrócono mu do 7 miesięcy i 9 dni więzienia. Ówczesna Temida nie była więc za surowa. Oryginał ukryli Francuzi W 1927 roku po Paryżu rozeszła się pogłoska, że odzyskany po kradzieży sprzed kilkunastu lat obraz "Mony Lisy" jest falsyfikatem. "Nie od dziś kwestionuje się jego autentyczność. Francuzi znając różne hipotezy na ten temat zorganizowali w roku 1955 wystawę falsyfikatów słynnego obrazu. Stwierdzono wówczas, że istnieje ich ponad sześćdziesiąt. Na wystawie w Paryżu zaprezentowano siedem" - pisał Świeczyński w cytowanej książce. Wątek kopii obrazu Leonarda da Vinci pojawił się - jak pamiętamy - w notatce zamieszczonej przez "Głos Wielkopolski" 1 kwietnia 1949 roku. Oryginał - według gazety - odkryto w piwnicach Muzeum Wielkopolskiego i przed zwrotem Francuzom dzieło to zostanie tegoż dnia pokazane poznaniakom w godzinach od 10:00 do 14:00. Zapewne niewielu poznaniaków dało się nabrać na ten dowcip primaaprilisowy. Ponoć - jak to zwykle bywa - kilkunastu, może kilkudziesięciu emerytów i studentów w wymienionych godzinach przyszło do muzeum, by obejrzeć "Monę Lisę". Nieco więcej zainteresowanych nie mogło przyjść, bo przebywali w pracy. Jej opuszczenie bez usprawiedliwienia w tamtych czasach groziło surowymi karami z pobytem w więzieniu włącznie. A przede wszystkim zdecydowana większość poznaniaków notatkę "Oryginał Leonarda da Vinci znaleziono w Poznaniu" przeczytała dopiero po południu, a więc już po upływie terminu podanego przez "Głos Wielkopolski". Lata drugiej wojny światowej arcydzieło da Vinci spędziło nie w piwnicy poznańskiego muzeum, a we Francji. Już w 1939 roku tysiące dzieł sztuki z muzeów francuskich umieszczono w skrzyniach i wywieziono w bezpieczne miejsca, głównie do zamków i zameczków na francuskiej prowincji. Los taki czekał też "Monę Lisę", którą - jak czytamy w książce Roberta M. Edsela "Obrońcy skarbów" - "w środku nocy umieszczono na noszach w ciężarówce. Towarzyszył jej kustosz, a samochód uszczelniono, by zachować w jego wnętrzu odpowiednią temperaturę. Gdy transport dotarł na miejsce przeznaczenia, obraz był w dobrym stanie, za to kustosz na granicy przytomności. Po prostu nie miał czym oddychać". Podczas wojny poszukiwaną przez Niemców "Monę Lisę" aż sześciokrotnie przewożono w różne miejsca. W 1945 roku obraz wrócił do Luwru, gdzie komisyjnie otwarto skrzynię i wyjęto arcydzieło da Vinci. Oryginał, nie kopię. Joanna d'Arc trafia do schronu Minęło kilka miesięcy od ukazania się primaaprilisowego dowcipu "Głosu Wielkopolskiego". W grudniu 1949 roku pracownicy Muzeum Wielkopolskiego w Poznaniu dokonali sensacyjnego odkrycia. Miesiąc później, w trzeciej dekadzie stycznia 1950 roku, o odkryciu tym poinformowały wszystkie poznańskie dzienniki. "Gazeta Poznańska" 25 stycznia donosiła: "Oto w czasie technicznego przeglądu dwu podziemnych kondygnacji muzeum przeprowadzonego w celu ich dalszego przystosowania na magazyny dotarto do tych części podziemi, które okupanci hitlerowscy przebudowali na schron przeciwlotniczy. Za jednym z tych obmurowań natrafiono nieoczekiwanie na olbrzymią podłużną skrzynię. Po jej wydobyciu na światło dzienne i otwarciu stwierdzono z niemałym zdziwieniem, iż zawiera ona dużych rozmiarów obraz nawinięty na wałek. Przy zastosowaniu koniecznych ostrożności przystąpiono do rozwinięcia obrazu. Zdumienie zebranych przeszło w wielką radość, kiedy przekonali się, że odnalezionym obrazem jest słynne dzieło Jana Matejki »Joanna d’Arc«. Obraz był tak fachowo i dokładnie opakowany, iż zachował się w doskonałym stanie i wymaga stosunkowo niewielkiej pracy specjalistów-konserwatorów". Nie tylko "Gazeta Poznańska", ale też inne gazety poinformowały, że "Joanna d’Arc" jest największym obrazem Matejki, większym od słynnej "Bitwy pod Grunwaldem". Gazety nie były już jednak w pełni zgodne co do tego, jak obraz znalazł się w piwnicznej skrytce, ale tylko "Gazeta Poznańska" napisała "należy przypuszczać", gdy inne gazety hipotezy przedstawiły jako prawdę. Prawdą jest, że zakupiona przez Edwarda Aleksandra Raczyńskiego w 1897 roku "Joanna d’Arc", zwana też "Dziewicą Orleańską", eksponowana była w podpoznańskim Rogalinie - w specjalnym pawilonie zbudowanym koło tamtejszego pałacu. "W 1939 roku - z chwilą wybuchu wojny - nieznane dotychczas osoby wyjęły obraz z ram, nawinęły na wałek, zapakowały w skrzynię i tak zabezpieczony obraz przewiozły do Poznania do Muzeum Wielkopolskiego" - pisała 25 stycznia 1950 roku "Gazeta Poznańska". Według innej wersji, o której tego samego dnia doniósł "Express Poznański", obraz skrycie przewieziono do Poznania już podczas okupacji hitlerowskiej i w tajemnicy przed Niemcami zamurowano w piwnicy gmachu Kaiser-Friedrich Museum (czyli przedwojennego Muzeum Wielkopolskiego) podczas budowy schronu przeciwlotniczego. "Jedną ze ścian zabezpieczających [schronu] odgrodzono od zewnątrz skrzynią z obrazem, mimo woli zabezpieczając w ten sposób dzieło przed zagrabieniem przez Niemców" - 25 stycznia pisał natomiast "Głos Wielkopolski". Jak było naprawdę, tego nie wiemy i pewnie nigdy się już nie dowiemy. Wydaje się jednak mało prawdopodobnym, by w pełnym Niemców muzeum, które wprawdzie na podrzędnych stanowiskach zatrudniało Polaków, można było przeprowadzić taką operację - skrycie zamurować obraz w piwnicznym schronie. Schronie - dodam - zbudowanym krótko przed wybuchem wojny przez Polaków. Także ewakuacja obrazu Matejki z Rogalina do Poznania podczas wojny (zarówno w czasie działań wojennych we wrześniu 1939 roku, jak i później w czasach Kraju Warty) wydaje się być nierealna. To musiało odbyć się krótko przed wybuchem wojny, w której zginęli inicjator i wykonawcy takiego właśnie polecenia na czele z dyrektorem Muzeum Wielkopolskiego Nikodemem Pajzderskim, zamordowanym przez Niemców w obozie koncentracyjnym w poznańskim Forcie VII 6 stycznia 1940 roku. Podziemny skarbiec Polskie dzieła sztuki ze zbiorów przedwojennego Muzeum Wielkopolskiego oraz te zagrabione przez Niemców z innych muzeów, kościołów, pałaców, dworów i prywatnych mieszkań Polaków z Kraju Warty, przekazane poznańskiemu Kaiser-Friedrich Museum w wieczysty depozyt, w większości nie miały być przechowywane w narażonym na bombardowania Posen (Poznaniu). Najcenniejsze artefakty dyrektor muzeum doktor Siegfried Rühle zamierzał ewakuować ze stolicy Kraju Warty. Z pomocą urzędu namiestnika Rzeszy w tymże okręgu Rzeszy oraz wojska obrazy mistrzów światowego malarstwa i inne cenne zbiory ukryto w podziemiach Ufortyfikowanego Frontu Łuku Odry-Warty koło Meseritz (Międzyrzecza), czyli w fortyfikacjach Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego. Na magazyny skarbów kultury zarządzająca fortyfikacjami placówka Festungs-Dienststelle w Zielenzig (Sulęcinie) przekazała kilka pustych komór amunicyjnych w podziemiach baterii pancernej numer 5. (dzisiejszej Pętli Boryszyńskiej) oraz cztery pomieszczenia w schronie bojowym 701. grupy warownej "Körner" między Starpel (Staropolem) a Liebenau (Lubrzą), a więc już poza systemem podziemnym MRU. Dyrektor Rühle i jego współpracownicy ostatecznie wybrali komory amunicyjne numer 10., 11. i 12., dokąd od września 1942 roku przewożono z Posen zbiory muzealne. Trafiały tam również unikatowe archiwalia z Reichsarchiv Posen, a do schronu 701. również zbiory prehistoryczne z Kraju Warty. Nie udało mi się ustalić, czy Niemcy z Kaiser-Friedrich Museum wykorzystywali zbudowany pod gmachem tej placówki schron przeciwlotniczy. Ponoć na jakiś czas trafiły tam bezcenne i wyjątkowo kruche naczynia antyczne ze zrabowanej kolekcji gołuchowskiej Izabelli z Czartoryskich Działyńskiej, zanim przewieziono je do fortyfikacji międzyrzeckich. Dla "Joanny d’Arc" miejsca w fortyfikacjach koło Meseritz zabrakłoby na pewno, bo Niemcy nie cenili twórczości Jana Matejki. Gdyby pracownikom muzeum udało się odkryć zamurowaną w schronie przeciwlotniczym "Dziewicę Orleańską", czekałaby ją poniewierka po jakichś lokalnych składnicach dzieł sztuki, a tak bezpiecznie przetrwała wojnę głęboko pod ziemią w samym centrum Poznania. LESZEK ADAMCZEWSKI Poznański dziennikarz i pisarz. Jeden z najstarszych i jednocześnie jeden z najstarszych wiekiem (70 lat!) współpracowników "Odkrywcy". Autor prawie trzydziestu książek. Niedawno do księgarń trafiła jego kolejna książka "W królestwie Hansa Franka. Sensacje z Generalnego Gubernatorstwa"