- Dziś, po 25 latach nie ulega wątpliwości, że to była wielka zbrodnia, która dotknęła naród, i która opóźniła w sposób nieprawdopodobny konieczność reform, kiedy konał system komunistyczny. Naród, niestety, musiał czekać pełne osiem lat, żeby przeżyć rok 1989 - powiedział dziennikarzom gdański hierarcha. 13 grudnia 1981 r. zastał abp. Gocłowskiego w Żmigrodzie (Dolnośląskie), gdzie jako krakowski prowincjał księży misjonarzy wizytował miejscowy, misjonarski dom. - Dowiedziałem się tym dramatyzmie o szóstej rano. Pozostałem oczywiście w tym mieście, wróciłem do domu do Krakowa po dwóch dniach. Potem przyszli do mnie ludzie, którzy domagali się ode mnie podpisania jakichś tam dokumentów - opowiedział abp Gocłowski. Nakłanianie hierarchy do zadeklarowania lojalności wobec władz komunistycznych trwało trzy godziny. - Powiedziałem, że ja jestem absolutnie lojalny tylko wobec mojej ojczyzny i dlatego nie będę nic podpisywał. Milicjantka, która im towarzyszyła tak się pięknie wówczas uśmiechnęła. Widziałem, że dało jej to wielką satysfakcję, że odrzuciłem ten papierek lojalności - wspomina metropolita gdański. Abp Gocłowski wspomina także zdarzenie z 12 grudnia 1981 r., kiedy we Wrocławiu spotkała się z nim kobieta, której mąż był milicjantem. Prosiła o pomoc hierarchy i opiekę nad dwójką ich dzieci, utrzymując, że następnej nocy zostanie zaaresztowana. - Takie były więc komunistyczne plotki, które wytwarzały dramatyczny nastrój. Potem ten dramatyczny nastrój utrzymywał się przez całe miesiące. Przede wszystkim to był dramat rodzin internowanych - dodał arcybiskup. Metropolita gdański nie ma wątpliwości, że odpowiedzialni za wprowadzenie stanu wojennego i jego wykonawcy, powinni być osądzeni. - A czy naród wspaniałomyślnie powie: "darujemy wam", to już jest inny temat. Ale powinni być osądzeni, przede wszystkim zbrodniarze, którzy spowodowali ofiary w kopalni "Wujek", czy Lubinie - podkreślił.