- Kiedy ostatnio rozmawiał pan z siostrą Jasią? - Pół godziny temu. *** Do gospodarstwa Sowów, którego już nie ma, prowadzi szutrowa droga. Później skręca się w lewo i wjeżdżamy na polną dróżkę. - Droga jest taka, jaką zostawił tata - mówi pan Józef. W tle słychać muzykę z kasety, którą dostał od szwagra Rolfa, męża Jasi. Wkoło pole, dwanaście morg. Proso nie wyszło. Ale wyszły bławatki. Całe połacie chabrowych plam. Cud. Pośrodku tego cudu dół z wapnem, do którego Niemcy wrzucili mamę i tatę Józefa oraz pięciu Żydów, których ukrywała rodzina Sowów. I partyzanta Zyskowskiego. - I tylko było słychać plusk, plusk. Wrzucali po kolei. Jednego Żyda ocalili, żeby im pomagał wrzucać ciała. - Przeżył wojnę? - Nie. Skatowali go na gestapo. Dół przykryty dziś lastryko i marmurem. Tabliczka z napisem "Prosimy o westchnienie do Boga". Obok wysoki krzyż. Pan Józef zaprasza do swojego domu. *** "Janko, jestem twoim bratem. Przeżyliśmy wszyscy wojnę: ja, Irena, Piotr i Eugeniusz. Znaleźliśmy cię. Wróć do nas, do Polski". Józef napisał w 1965 r. do odnalezionej po wojnie, wywiezionej do Niemiec i zgermanizowanej siostry. Po pół roku odpisała. Po niemiecku. "Nie wiem, czy mam jakąś rodzinę w Polsce. Ja jestem stąd, jestem Niemką". *** Wszystkie dzieci Sowów wywieziono do III Rzeszy. Jasię zgermanizowano. Podobny los spotkał kilkadziesiąt, choć nawet mówi się o dwustu tysiącach polskich dzieci. Po wielu z nich ślad zaginął. Niemiecka organizacja Lebensborn e. V., realizując politykę Heinricha Himmlera, zabiegała o to, by każde dziecko, spełniające kryteria rasowe, zasiliło niemieckie społeczeństwo. Lebensborn prowadził osobne biura meldunkowe dla zrabowanych polskich dzieci i skutecznie zacierał ślady. Dzieci zabierano z domów - pod nieobecność rodziców, z ochronek, ze szpitali. Pozbawiano je tożsamości, zmieniano nazwiska, czasem postarzano w dokumentach, żeby zmylić trop. Jasia była cicha, skromna, miała mniej niż 10 lat, a rodzina, która ją adoptowała, straciła córkę w wypadku i potrzebowała pomocy przy wyrobie butów dla wojska. *** - Rano wstajemy. To było na jesieni 1941 roku. Na podwórku w słomie pochowali się ludzie. Ojciec był przerażony, noc cicha, pies, co ciekawe, nie szczekał. Jakoś go obłaskawiali. Byli zmarznięci, prosili o jedzenie i picie. Ojciec obudził mamę i mówi: "Franiu, Franiu, chodź no zobacz, na podwórku są ludzie". - Rodzice ich nakarmili, ale oni już nie chcieli iść. A przecież było pełno szpicli, i zaraz by poskarżyli, że po podwórku u Sowy chodzą Żydzi. Po naradzie z mamą, dziećmi - choć mama w ogóle się nie zgadzała, ale ojciec mamę przekonał - pozwoliliśmy im zostać na trzy miesiące. Zostali dwa lata. Ojciec wybudował pod oborą solidny schron. Wyjście było w oborze pod żłobem konia. To byli już nasi zaprzyjaźnieni Żydzi. Mieszkaliśmy razem, bawiliśmy się razem, opowiadaliśmy sobie historie. Kiedy rodzice wychodzili w pole, oni tajniacko wychodzili i się nami opiekowali. - W okolicy działała grupa partyzantów, którzy ubijali Niemców na posterunkach. Bo tam, jak widać te drzewa, była granica Rzeszy. Tam już były Niemcy. Pechowo wtedy, kiedy grasowali partyzanci, jeden z nich przyszedł do nas na przechowanie. To było 1 września 1943 roku. Kawał draba. Tacy wszyscy byli wyrośnięci w rodzinie Zyskowskich. To co ojciec miał zrobić? Pozwolił mu wejść do bunkra, pozamykał wszystko i poszliśmy spać. Godzina 4:30. Szum, szczekanie psów. Niemcy pomylili domy. Poszli najpierw do sąsiada, do Sączka Jakuba. A później dotarli do nas. Przyjechały cztery samochody. *** - Jasia, pamiętasz mamę? Jasia, tak mówię do siostry. W Niemczech jest Anitą. Po niemiecku pytam. Janka nie pamięta polskiego, choć zabrali ją, jak miała 7 lat. Odnalazła się pod Hanowerem. - Jasia, razem z mamą i Irką uciekałyście przez pole. Janka nie pamięta. - Jak może tego nie pamiętać? *** - Mama upadła i przez chwilę myśleliśmy, że już jej nie mamy. Doleciały we trzy do piwniczki u sąsiadów. Sąsiedzi widzieli, co się działo. Przerażeni uciekli. Gdy Niemcy dobiegali do pustego gospodarstwa, w którym się ukryły, mama krzyknęła, żeby uciekały do pobliskiego lasu. Dziś to jest las, wtedy tam były krzaki. Mama miała długie czarne warkocze. Ciągnęli ją trzysta metrów po ściernisku. *** Janka odpisała na list, ale nie dowierzała, że ma rodzinę. Józef pojechał więc po nią do Niemiec. Stanął na dworcu w Hanowerze i zaczął się rozglądać. Tylko kogo szukał? Minęło blisko 20 lat. Szła pod rękę z jakimś mężczyzną. Ładna, młoda dziewczyna. Żona Rolfa, matka Jorga. *** - W domu nas było pięcioro. Mama cały czas się martwiła, żeby ktoś z nas nie wygadał, że schronili się u nas Żydzi. Bolał ją od tego brzuch. Nikt nic nie powiedział. - Tata 1 września też nic nie powiedział. Na naszych oczach rozwalili mu kolbą głowę. Mama również milczała. - Najbardziej mnie boli to, że tak ją skatowali. Była w szóstej ciąży. *** Pan Józef pokazuje zdjęcie. - Tu jest Eugeniusz, tu ja, tu Irka, która zmarła w zeszłym roku, tu ten najmłodszy Piotr i ta nasza Jasia, ta zniemczona. Jasia-Anita nosi się po niemiecku. Wygląda, zachowuje się jak Niemka. Brat nie może się pogodzić z tym, że siostra została wywieziona i skutecznie zgermanizowana. - Wszyscy to widzimy, że z niej już jest Niemka. *** Niemcy szaleli z wściekłości. Przeszukali całe gospodarstwo i nie mogli znaleźć partyzanta i Żydów. Nawet najmłodszy dwuipółletni Piotruś się nie odezwał. - Wzięli Piotrusia za nogi i chcieli rzucić w ogień. Błagaliśmy. A jak się dowiedzieli, że na górze są króliki i kury, to mi kazali wejść do płonącego domu, żeby im wynieść, bo to przecież jedzenie. Już mi się portki zajęły ogniem. Zlitowali się. Nie wiem, czemu. *** - Żeby wyjechać do Niemiec, do siostry, musiałem się stawić na UB. Dostałem odpowiedź odmowną. Myśleli, że chcę wyjechać do Niemiec. Ja? Do Niemiec? Po tym wszystkim, co tu przeszliśmy. Przeżyliśmy przecież. Po co miałbym jechać do Niemiec?! Po siostrę jechałem. I chyba ten argument ich przekonał. - Siostra i szwagier odebrali mnie z dworca. Usiedliśmy w ich domu przy stole. Opowiedziałem całą historię rodziny. Rolf, Niemiec, rozpłakał się i wyszedł. Siostra mi powiedziała, że koniec tego opowiadania, bo obraziłem jej męża. Zjadłem obiad, który mi nie smakował, dotrwałem do śniadania, spakowałem walizki i chciałem wracać od razu do kraju. Ale mnie zatrzymali, później się trochę uspokoiło. *** - Tu stał dom. Tam - pokazuje palcem - były drzewa owocowe, które osłaniały od wiatru z pola. Obok domu warsztat. Tata był stolarzem kołodziejem. Za warsztatem stodoła. Pod żłobem wejście do schronu. I kilkanaście metrów dalej nie wyższy niż trzydzieści centymetrów kominek wentylacyjny. - To było całe życie Żydów przez dwa lata. Wieczorami wychodzili na spacery, żeby złapać trochę powietrza. Jedli to samo, co my. Zwykle zalewajkę na szczawiu. Czasem nawet lepiej, jakieś kartofle. *** Posiedziałem u siostry dwanaście dni. Dwa dni krócej, niż pozwalała wiza. Spakowali mi jakieś używane, stare rzeczy. W przedziale siedzieli Niemcy, którzy komentowali całą scenę z peronu, śmiejąc się z tego, że mnie niemiecka rodzina obładowała gratami. Nie wiedzieli, że rozumiem i że również mówię po niemiecku. Więc im wytłumaczyłem, że wysłuchałem ich opowieści i zaoferowałem swoją - o mojej rodzinie i o tym, co Niemcy nam zrobili. Na początku słuchali, a jak opowiedziałem, w jaki sposób zamordowali mi rodziców, opuścili przedział. *** - Ostukali podłogę stodoły widłami i po długich poszukiwaniach znaleźli wejście. Partyzant się zastrzelił. Najpierw wyszły żydowskie kobiety, później mężczyźni. Ustawili ich pod drzewami owocowymi w naszym sadzie i pluton egzekucyjny oddał strzały. Później podobijali ich kolejnym strzałem. Mama i tata, połamani, pogruchotani, siedzieli pod drzewem. Nas już wtedy z braćmi załadowano do wozu. Widzieliśmy wszystko przez małe okienko w samochodzie. Brat mi powiedział: Józiu, nie mamy już rodziców. *** - Zaprosiliśmy Jasię do Polski. To też trwało, bo trzeba było dostać zgodę na wizytę obywatela z zagranicy. Zorganizowaliśmy przyjęcie, przyjechała rodzina. Józef zabrał następnego dnia Jasię na grób rodziców. Wszyscy byli przeciwni. Że za dużo na jeden raz. Ale on się uparł. Pokazał, gdzie stał dom, którędy uciekały z mamą, gdzie było podwórko, drzewa owocowe. Pokazał miejsce, w którym znajdował się dół z wapnem, do którego wrzucili mamę i tatę. W tym miejscu stanął później prowizoryczny nagrobek - mała górka przykryta darnią. Jasia się wtedy rozpłakała. Dotarło do niej. *** - Jak się to wszystko stało, czekaliśmy z braćmi na Jasię i Irenę. Nie wiedzieliśmy, czy żyją. Przeżyły. Wszyscy przeżyliśmy. Tylko Jankę zabrali i przerobili na Niemkę. *** - Próbuję Jankę za każdym razem trochę uczyć historii, opowiadam. Ale kiedyś mi wygarnęła, że to nie tak wszystko było, że to Polacy podbijali Europę, mordowali innych, że się na tych Niemców uwziąłem. Ale ona tego wszystkiego nie doświadczyła w takim stopniu, jak my. To nie chce uwierzyć. - Lubił pan męża siostry, Rolfa? - Tak, to był bardzo dobry człowiek. - A wtedy przy stole, gdy opowiedział pan siostrze historię waszej rodziny rozpłakał się, bo - jak uznała siostra - pan go obraził? - Nie. On tę historię bardzo przeżył. - Czy z synem Jasi, Jorgiem, ma pan kontakt? - Tak, Jorg - czyli Grzegorz - zaczął przyjeżdżać do Polski. Interesują go jego korzenie. *** Pan Józef ostrożnie wchodzi w pole - najpierw na podwórko, potem do swojego domu, do warsztatu taty, do stodoły. Pokazuje właz do schronu, komin wentylacyjny. Odmierza odległości krokami. Opowiada, jak uprawiali bawełnę, jak mama przędła, a później robiła tkaniny. Z tych tkanin szorstkie ubrania dla dzieci. Tata robił powozy, woził żywność do getta. Dotyka krzyża. - Do zobaczenia, rodzice. *** Kilka dni po naszym drugim spotkaniu pan Józef zadzwonił i przekazał mi adres swojej siostry w Hamburgu. Napisałam do niej list. Czekam na odpowiedź. Ewelina Karpińska-Morek ZOBACZ RÓWNIEŻ: *** Znasz osobę, która padła ofiarą germanizacji? Napisz do nas zrabowanedzieci@interia.pl. Organizatorami akcji "Zrabowane dzieci" są Interia i Deutsche Welle (więcej o akcji TUTAJ). Wspólnie docieramy do ofiar germanizacji i pomagamy im odnaleźć skradzioną tożsamość.