Jesteśmy po pierwszej turze wyborów prezydenckich - bezsprzecznie wyjątkowych. Z powodu pandemii koronawirusa pierwszy raz w historii kraju głosowanie miało charakter hybrydowy - można było oddać głos w sposób tradycyjny, udając się do lokalu wyborczego, lub głosować korespondencyjnie za pomocą pakietu dostarczonego przez Pocztę Polską. Decyzją Państwowej Komisji Wyborczej wyłącznie korespondencyjnie głosowano w dwóch gminach: gminie Baranów w woj. wielkopolskim i gminie Marklowice na Śląsku. To tam, według Ministerstwa Zdrowia, w dniu rekomendacji, czyli 19 czerwca, tzw. wskaźnik zapadalności przekraczał 100 na 10 tys. mieszkańców. Ci, którzy sami nie zdecydowali się na tę opcję głosowania, w lokalu wyborczym musieli przestrzegać zasad reżimu sanitarnego. Towarzyszyły nam maseczki, przyłbice czy płyny do dezynfekcji. O ocenę sposobu organizacji wyborów w dobie pandemii koronawirusa poprosiliśmy prof. Krzysztofa Simona, kierownika Kliniki Chorób Zakaźnych i Hepatologii Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu i dolnośląskiego konsultanta wojewódzkiego do spraw chorób zakaźnych. *** Izabela Rzepecka, Interia: - Za nami pierwsza tura wyborów prezydenckich. Czy według pana zastosowano wszystkie niezbędne środki ostrożności przy jej organizacji? Prof. Krzysztof Simon, kierownik Kliniki Chorób Zakaźnych i Hepatologii Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu, dolnośląski konsultant wojewódzki do spraw chorób zakaźnych: - Po skandalu, który nam towarzyszył przed 10 maja, tym bezprawiu, które się odbywało, nieprzestrzeganiu jakichkolwiek zasad, rzeczywiście wydaje się w tej chwili, że wybory, patrząc na to, jak działała np. moja komisja - zostały zorganizowane z przestrzeganiem wszystkich zasad zdrowego rozsądku, bezpieczeństwa i racjonalnego postępowania. Nie było to zorganizowane "na chybcika", nie tak skandalicznie, jak próbowano w maju. Było to, pod względem sanitarnym, epidemiologicznym chyba w większości zrobione prawidłowo. Druga tura przypada w bardziej szczególnym czasie - w szczycie sezonu turystycznego, w połowie lipca. Ministerstwo Zdrowia i Państwowa Komisja Wyborcza powinni rozważyć dodatkowe środki ostrożności z tego powodu? - Jeśli utrzymywany jest dystans, używane są maseczki, myjemy ręce i używamy własnego długopisu, to ani komisja, ani wyborcy nie narażają się w jakiś szczególny sposób. Osób gorączkujących, chorych czy kaszlących raczej nikt nie wpuści, bo to jest lekka przesada. Takie osoby niech głosują korespondencyjnie. Temperatura przed lokalem wyborczym nie jest jednak mierzona. - Bo nie ma sensu. Na mój oddział przywieziono dzisiaj sześciu pacjentów z gorączką. I przywieziono ich tylko z tego powodu, choć mieli ewidentnie objawy zupełnie innych chorób np. rozległe odleżyny, rozsiany nowotwór czy zapalenia dróg moczowych. Żaden nie ma oczywiście COVID-19. Bezmyślność niektórych stacji epidemiologicznych czy próba zbycia kłopotu przez lekarzy z przychodni Podstawowej Opieki Zdrowotnej (POZ) sięga zenitu - jak pacjent gorączkuje, to od razu kierują go do nas bez jakiejkolwiek racjonalnej analizy jej przyczyny. To uniemożliwia nam wykonywanie pracy. Do nas trafiają z reguły pacjenci, u których gorączka wywołana jest właśnie nowotworem czy zapaleniem dróg moczowych. Jako konsultant wojewódzki do spraw chorób zakaźnych opowiada się pan bardziej za głosowaniem korespondencyjnym w czasie epidemii czy tradycyjnym, w lokalu wyborczym? - Żadne głosowanie nie jest bezpieczne w kontekście epidemii. Wirus na kartach, na kopertach do głosowania korespondencyjnego utrzymuje się minimum 48 godzin. Z tego trzeba sobie zdawać sprawę. Jeśli umyje się ręce przed i po wrzuceniu karty lub koperty, to szansa na zakażenie jest znikoma. Nigdy nie będzie jednak stuprocentowo bezpiecznie. Po wyborach należy się więc spodziewać wzrostu liczby zakażeń? - Na obecnym etapie rozwoju epidemii - jest ciepło, wilgotno - wirus słabo się szerzy, więc raczej bym nie spodziewał się dużego wzrostu liczby zakażonych. Natomiast, jak będą ludzie w zamkniętych pomieszczeniach lekceważyli innych, będą chodzili bez masek, będą kaszleć i przesiadywać w knajpach, to znowu będą skoki zakażeń, jak to się zdarzyło w Lizbonie w Portugalii, jak to jest dzisiaj w Leicester w Wielkiej Brytanii. Jeśli porzucimy te zasady, to samo będzie u nas. - Trzeba mieć też z tyłu głowy powtórkę z rozrywki na jesieni i po prostu przyjmować do szpitali wszystkich pacjentów zakaźnych, w zależności od rozpoznania, i wydzielać te przypadki. Dzisiaj przypadków objawowych jest niewiele, zdecydowanie mniej niż tych rozpoznanych. W takim razie - w jakim momencie epidemii w Polsce jesteśmy? Wczoraj szef WHO Tedros Adhanom Ghebreyesus mówił, że pandemia COVID-19 na świecie nawet nie zbliża się do końca, a w wielu krajach, choć poczyniono postępy w walce z wirusem, pandemia przyspiesza. - Jesteśmy w trakcie epidemii, z typowym dla tej formy epidemii w naszej strefie klimatycznej (zakażeń przenoszonych drogą kropelkową) obniżeniem liczby zachorowań i transmisji w okresie letnim. Dziennie notujemy ponad 200, 300 przypadków, tych klinicznych, jawnych. Wcześniej dodawano do tej liczby wyniki testów przesiewowych na Górnym Śląsku, teraz jednak wykonuje się testy tylko u osób, które są przyjmowane do szpitali, albo z kontaktu bezpośredniego. To zmienia statystykę. Dlaczego z tego zrezygnowano? - Przed majem nie robiliśmy badań przesiewowych, potem gwałtownie zwiększyliśmy ich liczbę, teraz znowu wycofaliśmy się z badań przesiewowywych. Nie wiem, na ile odgrywa tu rolę zdrowy rozsądek, na ile pieniądze, a na ile jakieś kalkulacje polityczne. Rozmawiała Izabela Rzepecka