Prof. Arkadiusz Radwan jest autorem ostatniego raportu "Konfrontacja czy kompromis?" - opublikowanego przez Klub Jagielloński - w którym przeanalizował możliwe scenariusze wyborcze. Remigiusz Półtorak, Interia: Nastąpiła wyraźna zmiana narracji. Władze przestały już mówić, że 10 maja można przeprowadzić wybory. Dlaczego? Prof. Arkadiusz Radwan: - W zasadzie można zapytać - trochę przewrotnie - dlaczego tak późno? Mówiąc wprost, ograniczenia z tym związane - i techniczne, i czasowe - zostały dostrzeżone. Władze zdały sobie sprawę, że wybory 10 maja są absolutnie niemożliwe do zrealizowania. Okazało się, że to bardzo ryzykowna operacja i technicznie nie do przeprowadzenia? - Gdyby wybory mały odbyć się 10 maja, musiałyby być wyłącznie korespondencyjne, a to w Polsce na taką skalę zupełnie nowa formuła, więc jest duże prawdopodobieństwo, że cała operacja by się nie udała. Dzisiaj sytuacja wygląda tak: Senat najpewniej wykorzysta cały konstytucyjny czas w ramach procedury legislacyjnej. Jeśli ustawa, która wróci z Senatu nie przejdzie w Sejmie - a wróci zaledwie trzy albo nawet dwa dni przed planowanym terminem wyborów - to by się okazało, że wracamy do punktu wyjścia, czyli musimy mieć wybory tradycyjne z głosowaniem korespondencyjnym jedynie dla wybranych grup. - Chyba dla każdego byłby widoczny ewidentny i jaskrawy zgrzyt między organizowaniem wyborów tradycyjnych, a ciągle obowiązującymi ograniczeniami wprowadzonymi w ramach polityki epidemiologicznej, którą prowadzi rząd. Czy to jednak oznacza, że I wariant, o którym pan wspominał w swoim raporcie - nazywając go konfrontacyjnym - jest nieaktualny? Tzn. wybory jeszcze w maju - 17 albo 23? - Tu jest kolejny problem. Pojawia się bowiem pytanie, na jakiej podstawie inne daty miałyby wchodzić w grę? Podstawą do wyznaczenia nowego terminu przez marszałka Sejmu miałoby być upoważnienie zawarte w procedowanej przez Senat ustawie. A tego upoważnienia obecnie nie ma. Abstrahuję od wątpliwości konstytucyjnych, czy takie upoważnienie w ogóle można w ustawie przewidzieć. Moim zdaniem, PiS popełnił taktyczny błąd. Z legislacyjnego punktu widzenia, upoważnienie dla marszałka Sejmu do wskazania daty wyborów powinno - właśnie z powodów taktycznych - być w osobnej ustawie. Wtedy ewentualna niezdolność do odrzucenia senackiego weta w Sejmie nie blokowałaby jeszcze możliwości zmiany daty wyborów. Innymi słowy, posłowie Porozumienia mogliby odrzucić zmienioną ustawę o głosowaniu korespondencyjnym, ale przyjąć ustawę dającą marszałkowi Sejmu możliwość przesunięcia terminu wyborów. Teraz jednak jest to pakiet - jedna ustawa. A bojkotowanie wyborów, do czego zachęcają różne środowiska związane z opozycją? Coś wnosi, poza prawdopodobną wygraną obecnego prezydenta przy rekordowo niskiej frekwencji? - Z punktu widzenia partyjnej kalkulacji nie dziwię się determinacji PiS-u, aby doprowadzić do wyborów w maju. Jest tu pewien mechanizm, chyba rzadko dostrzegany w debacie politycznej. Im więcej donośnych głosów zachęca do bojkotu po stronie opozycyjnej, tym bardziej partia rządząca będzie do nich dążyć. Wynika to stąd, że bojkot radykalnie zwiększa szanse Andrzeja Dudy na wygraną w pierwszej turze. A gdyby doszło do II tury, wiele może się zmienić. W raporcie przywołuje pan znamienne zdania, które przyczyniły się do porażek wyborczych w latach poprzednich. Stwierdzenie Bronisława Komorowskiego, który w 2015 roku radził wyborcy, aby "zmienił pracę i wziął kredyt" czy słynne: "Powinni się byli ubezpieczyć" Włodzimierza Cimoszewicza o powodzianach w 1997 roku. I zestawia pan te frazy z niedawną wypowiedzą Andrzeja Dudy: "Jeśli można iść do sklepu, można iść na wybory". Rzeczywiście te słowa mogą być tak kosztowne dla obecnego prezydenta? - Jeśli do wyborów jednak dojdzie w maju - choć ciągle nie wiadomo, jakby to miało wyglądać - i duża część wyborców opozycji je zbojkotuje, to oczywiście nie. Dlatego, że prezydent Duda najpewniej wygra w takich warunkach w I turze. Gdyby jednak wybory nie rozstrzygnęły się w I turze, to nastąpi duży przepływ elektoratów między odpadającymi z rywalizacji kandydatami opozycji a tym rywalem urzędującego prezydenta, który wszedł do II tury (wyjątkiem mogą być wyborcy Krzysztofa Bosaka z Konfederacji, którzy wówczas najpewniej zostaną w domach). To z kolei oznacza, że kampania przed drugą turą nabrałaby zupełnie innej dynamiki. W czasie pandemii - tym bardziej. Nie miejmy złudzeń: po pierwszej turze wyborów niemal każdy nowy przypadek koronawirusa będzie interpretowany po stronie opozycyjnej jako taki, który można "moralnie" zapisać na konto większości sejmowej. - Niezależnie od tego, czy byłoby to prawdziwe czy nie, narracja jest przewidywalna i opozycja z pewnością by to uwypuklała. Oprócz wariantu konfrontacyjnego, w maju, kolejny wariant nazywa pan "awaryjnym". W praktyce jest to wprowadzenie stanu klęski żywiołowej - i przedłużenie kampanii - ale to wcale nie musi być aż tak bardzo korzystne dla opozycji. Bo de facto może ona nie mieć większego wpływu na terminarz wyborczy. - Logika graczy politycznych jest dość prosta. PiS boi się, że negatywne konsekwencje pandemii, głównie ekonomiczne, które objawią się w kilku pierwszych miesiącach wychodzenia z lockdownu, zniechęcą Polaków i wyborcy ukarzą rządzących. Opozycja przeciwnie - dąży do wyborów jesienią, bo liczy na to, że wyborcy wystawią wtedy władzy rachunek za kryzys. - W najbardziej makiawelicznym scenariuszu można wyobrazić sobie wprowadzenie stanu klęski żywiołowej po I turze, gdyby ona źle wypadła dla urzędującego prezydenta. I wtedy nie zdziwiłbym się, gdyby PiS chciało odsuwać wybory na czas nieokreślony. Stan nadzwyczajny mógłby stać się instrumentem do opóźniania głosowania. Tym bardziej, że dzisiaj nikt nie wie, jak głęboki i odczuwalny dla społeczeństwa będzie kryzys. I w którym momencie może nastąpić szczyt społecznego niezadowolenia. Czyli mamy do czynienia z czystą kalkulacją. Z jednej i z drugiej strony. - Dokładnie. Z politycznego punktu widzenia jest to nawet zrozumiałe. Powiem nawet więcej. Przypuszczam, że gdyby PiS od razu wprowadził stan nadzwyczajny - jeden z tych, które są opisane w konstytucji - po stronie opozycyjnej pojawiłaby się zapewne narracja, że to jest dokręcanie autorytarnej śruby. Tak jak stało się na Węgrzech. Jedna i druga strona chce więc jak najwięcej ugrać politycznie. Jak pan przyjął informację, jakoby rozważana była w obozie rządzącym możliwa dymisja prezydenta Dudy, aby odsunąć wybory w zgodzie z konstytucją, ale na relatywnie krótki czas? - Po pierwsze, prezydent musiałby wyrazić zgodę na takie rozwiązanie. Byłoby to na pewno zagranie nieszablonowe, obliczone na to, aby data wyborów, bez wprowadzania stanu nadzwyczajnego, przypadła na czas bliższy majowym terminom niż np. jesieni. Rządzący nie wpadliby wówczas w tę "pułapkę" 90 dni, które są takim obowiązkowym buforem czasowym w przypadku stanu nadzwyczajnego. Przypomnijmy bowiem, że wprowadzenie stanu nadzwyczajnego powoduje nie tylko niemożność zorganizowania wyborów w czasie jego trwania, ale też w ciągu 90 kolejnych dni. Pomysł z dymisją prezydenta wydaje się jednak karkołomny. Jeśli o kluczowych sprawach dotyczących konstytucji mówimy w kategorii kruczków prawnych, to samo w sobie jest już smutne. Natomiast jasne jest również, że gdyby prezydent chciał tu współpracować, byłby to możliwy scenariusz. Ale dzisiaj już wiemy, że nie jest, bo trudno sobie wyobrazić, żeby po jednoznacznym dementi Andrzej Duda zmienił zdanie. - Też tak uważam. Czy bierze pan pod uwagę, że PiS w jakiś sposób będzie jednak chciało nie tyle podzielić się władzą, ale raczej odpowiedzialnością. Ze względu na to, że kryzys społeczno-polityczny wydaje się nieuchronny. - Z analizy, której dokonałem, wynika, że opcja kompromisowa ma wyraźne atuty. Oczywiście, nie wiemy, jak głęboka będzie recesja i jak długo będzie trwała dekoniunktura. Nie zmienia to faktu, że istotą problemu będzie uspołecznienie kosztów działań antykryzysowych. A pamiętajmy, że za rogiem mamy kolejną katastrofę, czyli suszę. Polityka publiczna rządu będzie polegała na tym, aby znaleźć właściwy klucz uspołecznienia kosztów, jakie te dwie katastrofy za sobą pociągną. Już bowiem widać, że doszło do pewnego szoku, w wielu branżach. Państwo będzie musiało go jakoś rozłożyć i to będzie ogromne wyzwanie. Z punktu widzenia rządu podzielenie się w tym momencie odpowiedzialnością mogłoby okazać się korzystne, bo najpewniej trzeba będzie zapłacić cenę za niezadowolenie społeczne. A opozycja? - Dla niej kalkulacja też nie jest jednoznaczna. Od pięciu lat opozycja jest wyłącznie komentatorem rzeczywistości. Więc nawet przy niewielkich przesunięciach na scenie politycznej mogłaby dostać więcej sprawczości. Problem w tym, że - jeśli nawet - to w bardzo trudnym czasie. Więc nie uważam, że to jest bardzo prawdopodobne. Ale sytuacja jest tak dynamiczna, że nie można już wykluczyć w jakiejś perspektywie nawet innej większości sejmowej, co jeszcze niedawno wydawało się nie do pomyślenia. Zostaje jeszcze kwestia ważności wyborów. Jakie tu są scenariusze? - Pamiętajmy, że każde wybory wieńczy uchwała Sądu Najwyższego stwierdzająca ich ważność bądź nieważność. Oddanie werdyktu politycznego pod ocenę jurydyczną może być dla obu stron sporu otwarciem puszki Pandory. PiS, prąc do wyborów w maju, ryzykuje stwierdzeniem ich nieważności, a to byłaby polityczna kompromitacja. Poza Austrią, gdzie w 2016 roku też doszło do unieważnienia wyborów prezydenckich (II tura), we współczesnej Europie takie sytuacje niemal się nie zdarzają. Andrzej Duda wyszedłby z takiego rozstrzygnięcia bardzo osłabiony. Z kolei w przypadku wygranej kandydata opozycji, doszłoby do kolejnego paradoksu - skoro duża część jej wyborców mówi obecnie o pseudowyborach albo wyborach z mocy prawa nieważnych, czy zmieniliby zdanie, gdyby wygrał ich kandydat? I jak orzekłby Sąd Najwyższy, skoro większość argumentów za nieważnością wyborów zachowuje swoją aktualność niezależnie od tego, kto by te wybory wygrał? - Czy potrafimy sobie wyobrazić sytuację, kiedy Sąd Najwyższy legalistycznie orzeka o nieważności wyborów wygranych przez kandydata opozycji? Byłby to wstęp do nieznanych w Polsce od lat 80. ubiegłego wieku niepokojów społecznych, a nawet zamieszek i przemocy, i to niezależnie od sytuacji epidemiologicznej. Dlatego oceniając opcje, jakie leżą na stole, nie powinniśmy się ograniczać do ich estetyki czy abstrakcyjnej zgodności z akceptowanym przez nas ładem moralnym, ale postarać się zrozumieć, jakie wywołają one realne konsekwencje. Na tym tle propozycja kompromisu konstytucyjnego, mimo jej pewnych wad, jawi mi się jako poważna oferta, nad którą każdy odpowiedzialny polityk powinien się zastanowić.