19-letniego Władysława Ambickiego II wojna światowa zastała we Lwowie. Jeszcze we wrześniu 1939 roku mojego pradziadka pojmali Niemcy i wywieźli na prace przymusowe do Austrii, wówczas części Trzeciej Rzeszy. Najpierw budował drogę nieopodal Linzu, później mijankę kolejową na szlaku łączącym miasta Steyr i Ternberg. Następnie hitlerowcy przewieźli go do Kleinmünchen na przedmieściach Linzu. Tam też pracował przy obiektach dla pociągów. "Wszystkie budowy w Kleinmünchen prowadzone były przez firmę Hoch und Tiefbau Schmidt. Nazw pozostałych firm nie znam. Nikt nas, przymusowych robotników, o tym nie informował" - wspominał po latach. Mógł wyjechać do USA, wolał wrócić do Polski. Liczył, że będzie jak dawniej Pradziadek całą wojnę przetrwał w Austrii, gdzie poznał przyszłą żonę, Ukrainkę Annę. W maju 1945 roku do Linzu wkroczyli Amerykanie i dali mu wybór: albo wyemigruje za Atlantyk, albo wróci do Polski. Wybrał drugą opcję, bo spodziewał się, że będzie u nas tak, jak za sanacji. Mocno się zawiódł, lecz decyzji nie mógł zmienić. Osiedlił się w rodzinnych Markowcach pod Sanokiem (dziś woj. podkarpackie), gdzie kilka miesięcy później przeżył tragedię. Grasujące tam wówczas oddziały UPA zaatakowały jego dom, mordując ojca z broni maszynowej. Później pradziadek przeprowadził się do nieodległego Krosna. W Polsce ludowej nie miał możliwości, by otrzymać pieniądze za wojenną wywózkę. Szansa pojawiła się dopiero po upadku żelaznej kurtyny. W 1992 roku Stowarzyszenie Polaków Poszkodowanych przez III Rzeszę potwierdziło jego prawo do odszkodowania. Otrzymał legitymację, ale najpewniej nie spodziewał się, że to początek biurokratycznej katorgi trwającej niemal do śmierci. CZYTAJ: Tomasz Kuncewicz: "Jak słucham niektórych polityków, to w moich uszach brzmią dokładnie jak naziści" Po Władysławie Ambickim zachowały się dziesiątki stron maszynopisu. Listy słał do przeróżnych instytucji, krajowych i zagranicznych, po polsku i w tłumaczeniu na niemiecki. Trudno dziś, 18 lat po jego śmierci, dokładnie zrekonstruować ścieżkę, jaką przebył, by uzyskać rentę i jednorazowe zadośćuczynienie. Dokumenty wskazują jednak, że była długa i wyboista. Wywieziony na roboty do III Rzeszy musiał udowadniać, że tam był W 1998 roku Polska zawarła umowę z Austrią, wprowadzającą wzajemne uwzględnianie ubezpieczenia emerytalnego. Pradziadek sądził, że to otwiera drzwi do uzyskania pieniędzy, więc napisał do austriackiej ambasady w Warszawie, by rekompensatę wypłacono mu z pominięciem polskich instytucji. "Biorąc pod uwagę mój podeszły wiek oraz znane mi długotrwałe wyczekiwanie na załatwianie biurokratycznych formalności (...), mam obawę, że obiecanej rekompensaty mogę nigdy nie otrzymać" - argumentował, podkreślając, iż w "zamęcie i rozgardiaszu w pierwszych dniach po wyzwoleniu" Linzu nie zdawał sobie sprawy, by kiedyś były mu potrzebne dokumenty poświadczające niewolniczą pracę. Przyznał, że za otrzymane pieniądze zabrałby rodzinę w podróż, by pokazać jej zbudowane przez niego obiekty. W odpowiedzi Austriacy zażądali, by to ofiara hitlerowców udowodniła, że mówi prawdę. Chcieli, by mój przodek podał m.in. numer austriackiego ubezpieczenia, szczegółowy przebieg zatrudnienia, od kiedy skończył 14 lat i załączył dowody dla każdego okresu zawodowego życia. Chcieli też wiedzieć, jakie sumy wpływały na jego konto po wojnie - prawdopodobnie chodziło o pensję w Polsce albo wysokość emerytury. Nie wystarczyły im skierowanie od amerykańskiego lekarza z obozu dla oswobodzonych Polaków, relacje świadków czy dokument wydany przez polski Urząd Repatriacyjny. Numer ubezpieczenia uzyskał dopiero od niemieckiego Biura Poszukiwań Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, które poprosił o pomoc w udowodnieniu, że spędził 69 miesięcy na niewolniczej pracy. "Dzieło biurokratycznego geniusza". Trudna walka o rentę z Austrii "Żądania (Austriaków) są absurdalne, bezczelne i aroganckie, obliczone na maksymalne utrudnienie wyegzekwowania należnego świadczenia (...). Nie jest to żadna łaska ani jałmużna strony austriackiej, stawiającej takie wymagania" - czytamy w piśmie pradziadka do ZUS-u w Tarnowie z 2000 roku. Dotyczyło ono formularza "Dodatkowe informacje dla rozpatrzenia wniosku o rentę", którego wypełnienia domagał się Wiedeń. Dla pradziadka blankiet był "absurdalnym i skomplikowanym dziełem biurokratycznego geniusza", obmyślonym "zgodnie z austriacką zasadą postępowania: 'Dlaczego prosto i zwyczajnie, jak można to skomplikować'", co wprost napisał do ZUS-u. Wypunktował przy tym nieprecyzyjne sformułowania użyte w formularzu, aby pokazać tarnowskim urzędnikom "niebotyczne szczyty bezczelności i arogancji tych, którzy w czasie wojny w nieludzki sposób wykorzystywali podbite narody". Skrytykował również polską administrację, że ulega Austriakom i "powtarza (ich) kretyńskie wymogi", gdy starszy człowiek nie ma "komputerowej pamięci" co do wydarzeń z lat 40. Pradziadek miał żal do polskiego państwa, że - w jego ocenie - pozwoliło Austriakom dyktować warunki. W kontekście umowy z 1998 roku krytykował "wrzucenie do jednego worka" osób zwyczajnie ubezpieczonych w Austrii przed i po II wojnie światowej oraz przymusowych robotników z lat 1939-1945. "Nie istniała równość praw, gdzie właściciel niewolnika decydował o rozpoczęciu ubezpieczenia, jego wysokości i nie informował niewolnika o swojej decyzji" - zauważał. 80-stronnicowe listy po niemiecku. A w urzędzie miasta chaos W innym liście do ZUS-u w Tarnowie czytam: "Żadnego dokumentu odnośnie pracy i ubezpieczenia od października 1939 do 28 stycznia 1941 roku nie znaleziono. Zwracałem się w tej sprawie do konsulatu Austrii w Krakowie, jak również (tu padła długa nazwa austriackiej organizacji ubezpieczeniowej - red.), niestety bez rezultatu. Korespondencja z w/w instytucjami przypominała rozmowę niemowy ze ślepym o kolorach". Ponad rok pradziadek zbierał wymagane dokumenty i za pośrednictwem ZUS-u odesłał je do Austrii. Co prawda otrzymał z zagranicy wyliczenia, ile euro renty może otrzymywać, ale żadnych przelewów nie dostawał. Zamiast nich spływały do Krosna kolejne pisma po niemiecku, których nie rozumiał. Niektóre z nich liczyły po 80 stron. Nie było go stać na tłumacza, tarnowski ZUS milczał, więc zwrócił się o interwencję do Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej w Warszawie. Poinformował resort, że "na wszelki wypadek" chce dosłać Austriakom tzw. poświadczenie życia, uznając jego brak za przyczynę zwłoki w wypłacaniu renty. Przekonał się jednak, że zdobycie takiego kwitu w urzędzie miasta "okazało się trudniejsze niż Berlina w 1945 roku". CZYTAJ: Zapomniany błąd września 1939. Dał Rzeszy katastrofalny "prezent" "Moje peregrynacje po różnych wydziałach skończyły się tym, że jeden z naczelników poradził, bym napisał do austriackiej instytucji żądającej takiego zaświadczenia o przesłanie odpowiedniego druku (...). Szkopuł w tym, że nikt nie wiedział, jak sformułować to poświadczenie. W końcu skierowano mnie do prezydenta Krosna, ale nie poszedłem, ponieważ przewidując rezultat tej wizyty uznałem, że marnotrawiłbym czas po próżnicy" - ocenił w liście do ministerstwa. Pieniądze widmo. Miała spływać renta, ale konto puste W innej nocie wskazywał, jak dokładnie Austriacy piętrzą trudności, wysyłając pisma w swoim języku. To jego wybrane spostrzeżenia: "Nie wiem, jaka jest różnica między meine Pensionen a die Pensionen // Nikt w banku nie poinformował mnie, co wpisać w rubryce Bankleitzahl // Treści pisma zaczynającego się od słowa Allfällige oraz Die Richtigkeit nie rozumiem, chociaż dokładnie przewertowałem słownik". Wyliczył też wtedy, że od lipca 2000 roku do "dnia dzisiejszego" koszty poszukiwania dokumentów w Polsce i innych państwach, wysyłania listów, także poleconych i lotniczych, korzystania z usług tłumaczy i notariuszy czy pokrywania opłat skarbowych najpewniej przekroczyły wysokość kilkumiesięcznego świadczenia z Austrii, na które wciąż czekał. Korespondencja do austriackiej instytucji ubezpieczenia emerytalnego z grudnia 2001 roku: "Uprzejmie zawiadamiam, że na skutek obłędnej biurokracji w niektórych polskich urzędach i instytucjach nie mogę dowiedzieć się, dlaczego do tej pory nie otrzymuję przyznanego mi świadczenia emerytalnego z Austrii". Ostatecznie udało się - w 2002 roku na konto pradziadka w polskim, państwowym banku zaczęło wpływać mniej więcej 65 euro renty miesięcznie. Ale kłopoty się nie zakończyły. "Szantaż w banku" i zrujnowane nerwy "Wezwano mnie do banku w Krośnie, by wręczyć formularz ubezpieczenia zdrowotnego do wypełnienia i podpisania. Zapytałem się, czy to obligatoryjne - poinformowano mnie, że tak. Odpowiedziałem, że nie wypełnię żadnych formularzy (...), bo bank może zachować się jak ZUS i potrącić i podatek, i ubezpieczenie (od austriackiej renty - red.)" - skarżył się w liście do instytucji, której nazwa się nie zachowała. CZYTAJ: "Niemiec nie należy się bać". Co pisały gazety przed wrześniem 1939? Dodał, że ostatecznie zgodził się, bo bank zastosował wobec niego szantaż, grożąc odsyłaniem renty z powrotem do Austrii. "Przyciśnięty do muru podpisałem te 'zgłoszenie do ubezpieczenia zdrowotnego' (sam się idioto zgłosiłeś), więc nie miej pretensji, że obskubują twoją żebraczą rentę jak zdechłą kurę". Półtora roku przed śmiercią 83-letni Władysław Ambicki, wykończony batalią z polskimi i austriackimi instytucjami, napisał do naszego Rzecznika Praw Obywatelskich. Na wstępie zaznaczył, że przez niekończącą się biurokrację jego system nerwowy jest "zrujnowany", ale mimo to nie czuje się niczym "stetryczały wapniak, zaawansowany sklerotyk" i "wieczny malkontent". Ta niespełna 10-stronnicowa korespondencja jest najpóźniejszą, jaką mam po pradziadku. Oskarżał w niej polskich urzędników, którzy - nie chcąc przyznać się do własnych błędów - zrzucali winę na staruszka zmęczonego mocowaniem się o należne pieniądze. W liście do RPO nie był w stanie opisać wszystkiego. Jeden z akapitów brzmi: "Trudno tu opisać wszystkie kłamstwa, przekręty, niedomówienia w przyzwoitym skrócie, by nie zabierać niepotrzebnie czasu na czytanie tej litanii". Poza rentą Władysław Ambicki - niedługo przed odejściem - otrzymał jeszcze wysokie, jednorazowe świadczenie. Zamiast nostalgicznej wycieczki do Austrii za te środki postawił sobie i żonie nagrobek. Wiktor Kazanecki Kontakt do autora: wiktor.kazanecki@firma.interia.pl