Napisałem: "wyszło na jaw", bo jest oczywiste, że takich sytuacji było w przeszłości więcej, że nadal nie są odosobnione i że będą się zdarzać w przyszłości, dopóki w wyborach do Sejmu będzie obowiązywać ordynacja proporcjonalna, z koniecznością wskazania konkretnego kandydata z listy. Nie byłoby tego problemu przy zastosowaniu JOW-ów, chociaż one z kolei powodowałyby inne problemy. Nie ma bowiem idealnych systemów wyborczych. Decydując się na któryś z nich, wybieramy jego zalety, ale w konsekwencji ponosimy także koszta jego wad. W ramach ordynacji proporcjonalnej mamy model głosowania wyłącznie na listę, albo model wyboru konkretnego kandydata z listy. Pierwszy rozwiązuje problem, który objawił się właśnie w Krakowie, w taki sposób, że wyborcy nie ustalają hierarchii danej listy. Robi to za nich centrala partyjna. Mamy więc korzyść, ale mamy też jego cenę - partia decyduje, kto z listy otrzyma mandat. System obowiązujący u nas również daje partii i tak niebagatelną władzę, bo kolejność ustawienia kandydatów na liście jest sugestią dla wyborców i to - w polskich warunkach - bardzo silną sugestią. Dlatego w fazie ustalania list tak silne są napięcia w partiach, tak bezpardonowe często walki partyjnych koterii. Jednak w tym systemie jest też przewidziany pewien wpływ wyborców. Stąd zdarzają się, i to nieraz spektakularne, przypadki, że mandat biorą kandydaci, którzy byli na liście umieszczeni niżej niż ci, którzy mandatów nie dostali. To jest ów demokratyczny rys tego dość partiokratycznego systemu. Jednak ten demokratyczny rys skłania do rywalizacji kandydatów z tej samej listy. Tu mamy problem. Można sobie wyobrazić, że kandydaci z tej samej listy, mimo że walczą o ograniczoną liczbę mandatów, zachowują wobec siebie pełny respekt. Wtedy ostateczna hierarchia na liście, czyli decyzja, kto dostanie mandat, jest dziełem wyborców (z zastrzeżeniem owej sugestii, którą daje partia ustanawiając kolejność na liście kandydatów). Można to sobie wyobrazić, ale zgodzimy się chyba, że jest to sytuacja czysto hipotetyczna. W praktyce, na pewno w polskich obyczajach politycznych, niespotykana. A zatem w rzeczywistości jest inaczej: kandydaci naprawdę rywalizują pomiędzy sobą, często bardziej niż z kandydatami z innych list. A bywa i tak, że w tej rywalizacji posuwają się do chwytów nieczystych. Wracam do Krakowa, do Józefa Lassoty i Bogusława Sonika. Nie wiemy, czy Lassota zalecił takie działanie ludziom ze swojego sztabu, czy było ono spontaniczne. Ale nawet jeśli było spontaniczne, powstała między nim a Sonikiem niedobra atmosfera. A może było tak, że panowie już wcześniej czuli napięcie pomiędzy sobą (co wydaje mi się dość prawdopodobne w sytuacji, gdy mandatów do wzięcia jest mniej niż chętnych do ich objęcia), a incydent z zasłonięciem billboardu jeszcze bardziej tę złą atmosferę pogorszył. Bo trzeba sobie uświadomić, że system obiektywnie skłania do zachowań nielojalnych. Może gdybyśmy mieli lepiej zakorzenione dobre obyczaje, a ludzie byli angelicznego usposobienia, szkodliwe oddziaływanie systemu nie byłoby takie silne. Ale u nas jest silne. Kto zachowuje się lojalnie wobec kolegów z listy, ten na koniec, gdy koledzy nie odwdzięczą się tym samym, może okazać się frajerem. Może gdyby Koalicji Obywatelskiej rosły notowania sondaży, napięcie pomiędzy kolegami z listy zmniejszałoby się. Ale sondaże akurat nie rosną, tak więc napięcie co najmniej nie opada. Zaryzykowałbym tezę, że wraz ze zbliżaniem się daty 13 października, rośnie. Nie ma powodów, by sądzić, że podobne mechanizmy nie działają wśród kandydatów z innych list. Tyle że w Prawie i Sprawiedliwości jest większy tort do podziału, co trochę obniża napięcie. Roman Graczyk #InteriaNaWybory - codzienne przedwyborcze komentarze, sondaże i wywiady