Wywodząca się z Krakowa organizacja pozarządowa od 18 lat pomaga ofiarom wojen, katastrof i kataklizmów. Bazując na wolontariacie lekarzy, pielęgniarzy, ratowników i rehabilitantów, PMM dąży do poprawy warunków opieki i pomocy medycznej w najuboższych krajach świata. Wolontariusze PMM dotarli już z pomocą m.in. do Birmy, Libanu, Ugandy, Kenii, Zambii, Syrii, Irackiego Kurdystanu, Papui Nowej Gwinei, Madagaskaru czy Haiti. *** Rozmowa z Ewą Piekarską, prezes Polskiej Misji Medycznej. Dariusz Jaroń, Interia: Co jest najważniejsze w waszej działalności? Ewa Piekarska: Dwie rzeczy: pomoc humanitarna oraz rozwojowa. Pierwsza z nich dotyczy przypadków nagłych, zabezpieczenia pilnych potrzeb medycznych w razie katastrof. Natomiast pomoc rozwojowa ma charakter długofalowy. Ma dostarczać sprecyzowane umiejętności i trwałe efekty. Takie kompleksowe projekty realizujemy m.in. na terenie Afryki i Azji. W jaki sposób podejmujecie decyzję o wyborze miejsca? - Między innymi startujemy w konkursach Ministerstwa Spraw Zagranicznych na pomoc humanitarną i rozwojową, bierzemy też udział w rządowych projektach wolontariatu polska pomoc. W ramach konkursów są ustalane listy priorytetowe krajów i potrzeb, jakie mają zaspokajać realizowane tam projekty. Nasze działania w innych krajach są efektem współpracy z organizacjami pozarządowymi z innych państw i naszych doświadczeń. Złożyłam teraz projekt szkoleń i doposażenia szpitala w Tanzanii w jednym z najbiedniejszych regionów kraju, przy granicy z Mozambikiem. Od 20 lat w miejscowym szpitalu w Nyangao pracuje polski chirurg. W porównaniu z innymi miejscami, tam pod względem pomocy dużych organizacji międzynarodowych, nie dzieje się nic. Co to oznacza dla tamtejszej ludności? - Polski lekarz to jedyny chirurg dla miliona mieszkańców. Ludzie podróżują, nieraz z Mozambiku, przez 24-48 godzin, żeby jakąkolwiek pomoc medyczną otrzymać. W regionach Tanzanii, gdzie gospodarkę napędza turystyka - Zanzibar czy duże parki narodowe - infrastruktura medyczna jest lepiej rozwinięta. A w części kraju, gdzie chcemy działać, jest wiele do zrobienia. Planujemy organizację specjalistycznych szkoleń, doposażenie i remont wybranych oddziałów szpitala. Jak w większości naszych projektów, skupiamy się na poprawie jakości i dostępie do opieki medycznej dla matek i dzieci do piątego roku życia. Działalność Misji opiera się na wolontariacie. Jaki jest odzew środowiska lekarskiego na wasze apele o pomoc? - Ogromny. Zgłaszają się zarówno studenci medycyny, ale też wykwalifikowani specjaliści. Widzę ze swoich obserwacji, że lekarze, chociaż tak jak my wszyscy mają pracę zawodową, rodzinę i liczne zobowiązania finansowe, mogą i chcą tak zorganizować swoje życie, żeby wyjechać nawet na kilka tygodni i nieść pomoc. Koleżanka szukała niedawno dentysty do Irackiego Kurdystanu. Znalazła bez problemu odpowiednie osoby. Czy współpracujący z wami lekarze otrzymują wynagrodzenie? - Staramy się, aby osoby, które z nami wyjeżdżają były wynagradzane, a przynajmniej nie dopłacały do tego. Jest wokół nas stała grupa kilku, może nawet kilkunastu osób, do tego dochodzą nowe zgłoszenia. Dla nich nie jest ważny zarobek, ale możliwość spełnienia i samorealizacji. Zaskakują nas swoją wielką lojalnością. Kiedy ktoś inny zaproponuje im wyjazd, dzwonią, pytają, co o tym sądzimy. Najważniejsi w naszym działaniu są ludzie: ci, z którymi pracujemy, i dla których pracujemy. Pytam o gotowość wolontariuszy do wyjazdu, bo łatwiej jest podjąć tego typu decyzję, kiedy jest się uczniem lub studentem. Dorośli często takiej możliwości nie mają. - Niesamowity jest przypadek rodziny, która w zeszłym roku poleciała na rok do Malawi. Pani Karolina jest ortopedą, jej mąż ekonomistą, pracował w korporacji. Mają dwójkę małych dzieci. Pięć lat odkładali pieniądze, żeby wyjechać na rok na wolontariat. Ona spełnia się jako lekarz, on wspiera administrację szpitala w codziennych wyzwaniach logistycznych. Dzieci poszły do lokalnej szkoły. Jakie przyjmujecie schematy działania w pomocy rozwojowej? - Staramy się wyposażać środki zdrowia. Mogą być to mniejsze placówki, niekoniecznie szpitale. Kształcimy personel medyczny i okołomedyczny, organizujemy również - w zależności od projektu - pogadanki zdrowotne skierowane do społeczeństwa, zwłaszcza do młodych matek i kobiet w ciąży. Rozmawiamy m.in. o szczepieniach. Za dużo widziałam dzieci, które umierają z powodu chorób, jakie u nas leczone są bez problemu, a tak prosto można to ryzyko zminimalizować. Oczywiście nie można kogoś zmusić, żeby przyszedł urodzić do szpitala, jeśli tradycją jest, że kobieta rodzi w wiosce wśród innych kobiet ze swojej społeczności. Jednak matki, świadome potrzeb własnych i dziecka, mogą się potem zgłosić po pomoc do ośrodka zdrowia. Mama zostanie nauczona chociażby właściwej pielęgnacji pępka, bo większość infekcji dociera tą drogą, a dziecko zostanie zaszczepione. Warto w taką pomoc inwestować. Jak reagują na takie prelekcje miejscowi? - Bardzo pozytywnie. To nie jest tak, że przyjeżdża do nich biała kobieta z Europy i się wymądrza. Staramy się współpracować z lokalnymi położnymi. W Ugandzie jeździliśmy z kobietą, która mówiła w miejscowym języku luganda, żeby każdy zrozumiał prelekcję. W Birmie materiały dla położnych przygotowaliśmy w ich języku, a ponieważ położne noszą tam do pracy białe bluzki i czerwone spódnice, na ilustracjach w materiałach edukacyjnych są tak właśnie ubrane. To ważne, żeby unikać barier. Proszę powiedzieć, jak finansowana jest wasza działalność? - Mamy sponsorów prywatnych, zbieramy też środki z jednego procenta. To pieniądze do wykorzystania w sytuacjach nagłych, bardzo ważne źródło, umożliwiające natychmiastową pomoc. Wspomniałam o konkursach MSZ, resort przyznaje w nich fundusze na pomoc. Mieliśmy też granty z Fundacji Batorego i Grupy Wyszehradzkiej, bierzemy udział w programach unijnych. Wraz z rozwojem stowarzyszenia, budowania bazy doświadczeń i kontaktów, chcemy również uczestniczyć w realizacji wieloletnich międzynarodowych projektów. Rozmawiał: Dariusz Jaroń *** Zaproszenie na koncert Grupa mieszkańców i mieszkanek Krakowa oraz Polska Misja Medyczna zapraszają na Koncert Charytatywny dla Nury Nataah z Aleppo. Koncert odbędzie się 18 kwietnia o godz. 19 w klubie Zet Pe Te przy ul. Dolnych Młynów 10. Kim jest Nura? Ma 29 lat i pochodzi ze wschodniego Aleppo. Do niedawna mieszkała tam z mężem i czwórką małych dzieci: Zahrą, Sagarem, Ahmadem i Sheimą. W sierpniu 2016 roku jej dom został zbombardowany. Nura i jej dzieci zostali pod gruzami. Znaleziono ją z rocznym Ahmadem w ramionach, chłopiec zginął. Nie przeżyła też siedmioletnia Zahra. Z życiem uszli pięcioletni Sagar i dziesięcioletnia Sheima, która odniosła ciężkie obrażenia. Nura również była ciężko ranna. Jej zmiażdżona prawa ręka musiała zostać amputowana powyżej ramienia. Nura obecnie przebywa w mieście Gaziantep w Turcji. Jest jedną z pacjentek doktora Mansoura Alaytrasha z syryjskiej organizacji Balsam Medical, z którą współpracuje Polska Misja Medyczna. Pilnie potrzebuje pomocy.