Pochodzący z Wąsowa pod Nowym Tomyślem Wiktor Pigla zawarł związek małżeński 27.01.1939 roku. Po ślubie zamieszkał w leżącym między Poznaniem a Wrześnią Kostrzynie Wielkopolskim. Stamtąd pochodziła żona Marianna. Nadszedł rok 1942 i sroga zima. W domu dwójka małych dzieci - dwuletni Tadzio i półroczna Ania. Wiktor i jego kolega zauważyli linię telegraficzną, po której pozostały stojące drewniane słupy. Uznali, że jest nieczynna. Jeden słup ścieli, bo potrzebny był opał w domu. Ktoś jednak to zauważył i doniósł na miejscowy posterunek. Pigla i Koterba (choć to drugie nazwisko jest niepewne) musieli saniami - publicznie przy spędzonych przez Niemców dla pokazówki mieszkańcach Kostrzyna - odwieźć ścięty słup na swoje miejsce. Potem od razu ich zatrzymano. Całą sprawę Niemcy zakwalifikowali jako sabotaż, zaś Wiktor i kolega prosto z posterunku policji trafili do więzienia. Nie było dokładnie wiadomo gdzie - najczęściej mówiło się o Rawiczu. Ktoś z licznej rodziny, bo Wiktor miał pięciu braci i dwie siostry, przebąkiwał o podpoznańskim Żabikowie, ktoś inny o obozie Gross Rosen. Brak było szczegółów. Wiktor nie przysyłał znikąd żadnych listów, rodzina także nie wiedziała, dokąd adresować jakąkolwiek przesyłkę. Tadeusz, syn Wiktora, pamięta jedynie, że matka po pewnym czasie otrzymała informację o śmierci męża. Nie było wiadomo kiedy i w jakich okolicznościach zmarł, a przede wszystkim, gdzie został pochowany. Matka nie miała żadnego "punktu zaczepienia", by dochodzić prawdy, więc dała spokój. Samotnie zajęła się wychowaniem dwójki małych dzieci. Mijały lata. Tadeusza coraz bardziej męczyła zagadka śmierci ojca, o którym nie wiedział prawie nic. W międzyczasie zmarła matka, więc odwiedzał jej grób, zapalał znicz. Wtedy myślami był także przy ojcu. Tylko myślami. Gdy zamieszkał w jednym z dolnośląskich miast, chodził na miejscowy cmentarz. Tam przy pomniku poświęconym Sybirakom, u stóp którego artysta-rzeźbiarz wkomponował kawałek szerokiego toru, też zapalał znicz i modlił się za duszę ojca. - Ale było to takie oszukiwanie i siebie, i historii - wyjaśnia - bo przecież wiedziałem, że mój ojciec nie został wywieziony i nie zmarł na Syberii. Kiedy Tadeusz Pigla kończył opowiadać tę przejmującą i nie mającą dotąd zakończenia rodzinną historię, niepewnie zapytał, czy mu pomogę w jej rozwikłaniu. - Pan przecież tyle pisze, to pewnie wie, jak podejść do takiej sprawy "po latach" - to zdanie Tadeusza, wypowiedziane przy pożegnaniu długo wisiało między nami. Było jak wyzwanie. Postanowiłem spróbować... Dokumentów Wiktora Pigli nie było praktycznie żadnych. Zaledwie jedno grupowe zdjęcie ślubne i skrócony odpis aktu małżeństwa rodziców, który Tadeusz wydobył z USC w Kostrzynie na potrzeby naszych poszukiwań - to wszystko. Trochę mało, ale mieliśmy przynajmniej podstawowe informacje o ojcu: datę i miejsce urodzenia, imiona rodziców, datę ślubu. Wersja, że trafił do Rawicza wydawała się najbardziej prawdopodobna choć nadal niepewna. "W czasie okupacji Niemcy w rawickim więzieniu zamordowali około 1300 obywateli Polski. Rawicz wyzwoliły wojska radzieckie 22 stycznia 1945 roku" - tak brzmiała pierwsza informacja, którą "wygooglowałem" w internecie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak tam trafiła. W Muzeum Ziemi Rawickiej nie mieli żadnych wykazów więźniów. Trochę zdjęć i listów. Nazwisko "Pigla" nieznane. Może w zakładzie karnym mają wojenne archiwa? Kiedyś, w 1998 roku - z powodów rodzinnych - zainteresowałem się historią tego więzienia, byłem nawet w Rawiczu na III Zjeździe Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego 1945-1956. Przez Rawicz przeszły tysiące młodych ludzi, w tym i mój ojciec. Pamiętałem, ile lat i wysiłku zajęło mu gromadzenie i dokumentowanie swojej więziennej acz powojennej przeszłości. Ale przecież w przypadku Wiktora Pigli należało cofnąć się jeszcze o trzy-cztery lata, do 1942 roku. Może gdzieś są takie rejestry więźniów? Choć wiara w "niemiecki porządek" czyni cuda, jednak nie zawsze się sprawdza. Informacje były sprzeczne. Ponoć Niemcy zdążyli wywieźć stąd więzienną dokumentację do Berlina-Spandau. Inna mówiła, że w styczniu 1945 na krótko przed opuszczeniem Rawicza część więziennego archiwum zdążyli spalić. Komu wierzyć? Sekretarka dyrektora zakładu karnego już po kilku zdaniach, w których padła nazwa "Odkrywcy", od razu przełączyła mnie do właściwego człowieka. Był nim por. Piotr Bruder, kierownik działu organizacyjno-prawnego służby więziennej, przy tym - co dawało nadzieję - archiwista. A przede wszystkim historyk z zawodu. Po zapoznaniu się ze sprawą, zaczął szukać "swoimi kanałami", wykorzystując prywatne kontakty i wcześniej zgromadzone źródła. Na marginesie, dziś więzienne archiwa, w tym rawickie - to przede wszystkim tematy współczesne, tzw. archiwistyka bieżąca. Normalnie nikt nie sięga w nich (bo i skąd?) aż do wojennej przeszłości. No, chyba że rozumie się szukającego śladów po swoim ojcu Tadeusza. Mieliśmy szczęście, bo Piotr Bruder rozumiał doskonale. I zrobił więcej niż musiał. Najpierw przeszukał skorowidze więźniów w poznańskim oddziale IPN-u. Także archiwa państwowe w Lesznie i Poznaniu. Należy pamiętać, że wojenni rawiccy więźniowie przekazywani byli do obozów koncentracyjnych - Mauthausen, Auschwitz, Gross Rosen, kobiety-więźniarki do Ravensbrück. W Rawiczu podczas wojny siedzieli głównie Polacy z Kraju Warty (niem. Warthegau). Więzienie, przekształcono w tzw. Stammlager, gdzie przebywali jednolici narodowościowo (Polacy) skazani za Hochverrat, zbrodnię główną - a tak określano przestępstwa przeciwko III Rzeszy.