Remigiusz Półtorak, Interia: Andrzej Duda leci do Stanów Zjednoczonych. Po co akurat teraz ta wizyta? Jest potrzebna prezydentowi na ostatniej prostej w kampanii? Witold Waszczykowski, europoseł PiS, były minister spraw zagranicznych: - Można zadać szersze pytanie, po co są wizyty zagraniczne - żeby umacniać współpracę, wzajemnie się wspomagać, poszukiwać wsparcia u przyjaciół w realizacji własnych interesów. Dotyczących zarówno bezpieczeństwa, jak i gospodarki. Tylko pytanie odnosi się do szczególnego okresu, w jakim dochodzi do tej wizyty. - Prezydent Duda zachowuje się jak prawdziwy mąż stanu. Tym się różni od politykiera, że ten chce tylko jutro wygrać wybory, a mąż stanu myśli perspektywicznie. Mamy teraz bardzo trudną sytuację międzynarodową, również we wspólnocie transatlantyckiej. Są podziały, jest trwająca od lat wojna ideologiczna, są próby emancypacji Europy od Stanów Zjednoczonych, mrzonki o jakiejś strategicznej autonomii europejskiej, budowie armii. - Podziwiam prezydenta, że potrafi zrezygnować z dwóch dni kampanii wyborczej po to, aby w tym czasie zająć się problemami ogólnoświatowymi. Należałoby to docenić, a nie drwić z tej wizyty. Są też ważne sprawy na świecie, w których Polska uczestniczy i należy się cieszyć z tego, że przywódca największego mocarstwa na świecie chce skonsultować problemy międzynarodowe z polskim prezydentem. I nie ma nic dziwnego w tym, że dzieje się to zaledwie kilka dni przed wyborami? - 30 lat pracuję w dyplomacji. Rzeczywiście, wiele lat temu były takie niepisane prawa, że w trakcie kampanii wyborczej nie organizuje się takich wizyt. Ale od tamtych czasów dynamika wydarzeń międzynarodowych przyspieszyła i ta zasada została zagubiona. Dzisiaj mamy wręcz odwrotną sytuację, że w kampaniach wyborczych i nie tylko politycy wręcz pomagają sobie nawzajem. - Przecież Macron z Merkel nieraz odwiedzali się i wspierali. Albo Tusk był obsypywany medalami przez Niemcy, również w szczególnych momentach. Polska dyplomacja w tamtych czasach organizowała wizyty międzynarodowe w ramach Partnerstwa Wschodniego właśnie w kampanii wyborczej. Dzisiaj Duda i Trump nie robią żadnego wyłomu w tych zwyczajach. Czyli nie ma wątpliwości - Trump chce w ten sposób pomóc Dudzie i wzajemnie, bo przecież amerykański prezydent też prowadzi kampanię. - Nie widzę tu żadnego problemu. Tym bardziej, że obaj mają sukcesy. Prezydent Duda podniósł poziom bezpieczeństwa w Polsce. W tych sukcesach uczestniczyli też Amerykanie, przysyłając tu wojsko. Nie widzi pan żadnego ryzyka? Prezydent Duda będzie mógł pochwalić się czymś konkretnym po tej wizycie? - Ale już pojawiły się informacje, że będą przesuwane do Polski całe jednostki amerykańskie, również samoloty; że duża część rozmów zostanie poświęcona energetyce, także jądrowej. Prezydenci nie zawierają umów ostatecznych, nakreślają pewne kierunki, potem te zobowiązania są wykonywane przez rządy. Prezydent Duda jest w tej komfortowej sytuacji, że posiada poparcie rządu, który ma przed sobą trzy lata do następnych wyborów i może to zrealizować. Nie widzę takiego zagrożenia, że prezydent zobowiąże się do czegoś, a potem nie będzie mógł tego zrealizować. To bardzo konkretnie. Czy gdyby się okazało, że będzie u nas stacjonować więcej żołnierzy amerykańskich, niż planowano, nawet dwukrotnie, ale jednocześnie byliby na specjalnych prawach, ze znacznie szerszym immunitetem niż w Niemczech - to byłoby to dobre rozwiązanie? - Żołnierze amerykańcy - wszędzie, gdzie stacjonują - są na innych prawach niż miejscowa ludność. Niekoniecznie to jest immunitet, ale są wyłączeni spod jurysdykcji państwa, które ich przyjmuje. To normalne. Rząd USA nie zgadza się, aby w przypadku przekroczenia przepisów żołnierz amerykański był sądzony według miejscowego prawa. Możemy to zaakceptować, bo tak już zrobiliśmy w przypadku żołnierzy w bazie w Redzikowie w ramach tarczy antyrakietowej. Problemem jest tylko to, żeby uzyskiwać ze strony amerykańskiej stosowne rekompensaty za ewentualne wyrządzone szkody. - Mówiąc najkrócej, nie zależy nam na tym, aby amerykański żołnierz cierpiał w polskim więzieniu, tylko żeby rząd USA nam to zrekompensował, jeśli doszłoby do wyrządzenia jakichś szkód. Wspomniał pan o energetyce jądrowej. Być może jednym z tematów będzie przeniesienie przez USA arsenału nuklearnego z Niemiec. Czy Polska powinna w ogóle angażować się w coś takiego? - To jest skomplikowana kwestia i na pewno nie zostanie rozstrzygnięta w czasie jednej wizyty. Nie chodzi o to, aby dać Polsce broń nuklearną. Mówimy o programie "Nuclear Sharing", co oznacza, że broń atomowa Stanów Zjednoczonych jest magazynowana w kilku państwach NATO na terenie Europy. Chodzi o to, aby była ona bliżej ewentualnego konfliktu, a nie daleko w Stanach Zjednoczonych. - Kwestia jest otwarta do dyskusji. Na pewno muszą wypowiedzieć się specjaliści wojskowi. Z politycznego punktu widzenia, posiadając takie magazyny - co nie oznacza, że Polska miałaby do nich dostęp - bylibyśmy oczywiście wyróżnieni i bardziej związani ze Stanami Zjednoczonymi, bo konieczna byłaby większa ochrona właśnie ze strony Amerykanów. Ale to na pewno wymaga szerszych konsultacji, również z sojusznikami. To nie jest kwestia, która zdecyduje się w czasie tego spotkania. A bierze pan pod uwagę, że to Donald Trump mógł dążyć do tej wizyty, właśnie w tym okresie? - Mogło tak być. Dlatego, że sytuacja we wspólnocie transatlantyckiej jest skomplikowana. Jest oczywiste, że najpierw konsultuje się, jak wyjść z kryzysu, z przyjaciółmi. Nie zaprasza się przywódcy, który nie chce kooperować. A takich rozmów odmówiła ostatnio kanclerz Merkel, która uznała, że nie pojedzie do USA na spotkanie grupy G7. - My natomiast chcemy rozmawiać ze Stanami Zjednoczonymi i chcemy, aby Ameryka nam pomogła w realizacji naszych interesów. Rozmawiał Remigiusz Półtorak