Nie bardzo wiadomo, jak odnieść się do sposobu, w jaki Sandra Korzeniak zagrała Marilyn. Chciałoby się napisać "brawurowo", "rewelacyjnie", ale to chyba nie ten kaliber. Należałoby się raczej zastanowić, czy Sandra Korzeniak nie stworzyła zupełnie nowej jakości w aktorstwie. Czy nie wyszła w jakimś stopniu poza granice aktorstwa. Nie, nie można też powiedzieć, że Sandra Korzeniak jest w tym przedstawieniu sobą. To nie Sandrę Korzeniak oglądamy na scenie. Sandra Korzeniak, owszem, pojawia się na przedstawieniu, ale w wyświetlonym podczas spektaklu nagraniu. W którym - roztrzęsiona - wykrzykuje z siebie rolę Marylin. Osoba, którą widzimy na scenie to hybryda. Hybryda aktorki i nie tyle samej Marilyn, co wyobrażenia na jej temat. Naszego i jej, Sandry Korzeniak. Mogłoby się wydawać, że tak jest zawsze, że tak jest za każdym razem, gdy aktor odtwarza rolę kogoś, kto ma już swoje miejsce w masowej wyobraźni, ale tutaj nie mamy do czynienia z taką sytuacją. Zastosowany w "Personie.Marilyn" zabieg, w którym aktorka wprost przypomina o swojej "roli w roli" przenosi całą sprawę w zupełnie nowy wymiar. A monstrualny wysiłek psychiczny, którym Korzeniak okupić musiała tę wiwisekcję - do której przecież użyczyła nie tylko ciała, ale i emocji i intelektu - sprawia, że "Persona" staje się czymś więcej niż przedstawieniem teatralnym w formie, do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni. Tylko czym w takim razie jest? ZS