16 września wieczorem Jarosław z żoną i siedmioletnim synem wracali z imprezy rodzinnej z Opoczna. Jechali do Łodzi autostradą A1. - Nagle syn zobaczył, że coś się mocno zaświeciło na przeciwnym pasie. Żona od razu wyciągnęła telefon, by to nagrać - opowiada mężczyzna. Pokazuje nam też nagranie. - Gdy zaczęliśmy się do tego miejsca zbliżać, zobaczyliśmy kilka stojących samochodów, a za nimi płonące auto. Pożar był ogromny - dodaje mężczyzna. W tamtej chwili rodzina nie wiedziała jeszcze, co dokładnie zdarzyło się w tym miejscu. - Myśleliśmy, że ludzie z samochodu marki Kia zdołali z niego uciec, kiedy auto zaczęło się palić. Tym bardziej, że nie zauważyliśmy, aby ktoś próbował ten pożar gasić. Sam przez moment zastanawiałem się, czy nie zatrzymać samochodu i tam nie ruszyć, ale pokonanie z gaśnicą czterech pasów autostrady byłoby raczej niemożliwe - ocenia. I dodaje, że widział też porozrzucane po jezdni przedmioty rodziny jadącej kią. - O skutkach wypadku przeczytaliśmy już w domu. Powiem szczerze, mimo że to obcy ludzie nie mogliśmy dojść do siebie - dodaje. Wypadek na A1. Nie żyją trzy osoby Wypadek, o którym opowiada, miał miejsce w Sierosławiu w powiecie piotrkowskim (województwo łódzkie) około godz. 20:00, 16 września. Na początku policja informowała, że w zdarzeniu uczestniczył jeden samochód osobowy, który na skutek "niewyjaśnionych przyczyn" uderzył w bariery energochłonne i stanął w ogniu. Na miejscu zginęła trzyosobowa rodzina - Martyna i Patryk oraz ich pięcioletni syn Oliwier. W kolejnych dniach internauci opublikowali nagrania, z których miało wynikać, że w wypadku mógł brać udział jeszcze jeden pojazd: bmw. Jarosław mówi nam też, że widział rozbite auto tej marki tuż przed palącą się kią. Zwróciło jego uwagę już w momencie przejeżdżania obok wypadku. Później policja przyznała, że pierwszy komunikat "był mocno okrojony z uwagi na fakt, że w sprawie od samego początku toczy się śledztwo". Zdarzenie opisuje nam też Piotr. Tak jak Jarosław wracał do domu, jechał w przeciwnym kierunku, niż kia i bmw. Z odległości kilometra, może dwóch, widział wraz z żoną "dziwne pomarańczowe światła". - Jak się później okazało, to było auto, które odbijało się wtedy na przeciwnym pasie od barierek. Kiedy dojeżdżaliśmy do miejsca zdarzenia, z kii już wydobywał się ogień - relacjonuje mężczyzna. Chwycił za telefon i zadzwonił na 112. Zatrzymał samochód. - Obok płonącego auta zatrzymał się bus i jedna, dwie osobówki. Kilku panów podbiegło gasić samochód, ale ogień był coraz silniejszy i nie dało się nic zrobić. My, stojący po przeciwnej stronie autostrady, czuliśmy ciepło jakie bije od tego ognia. Wszystko się działo bardzo szybko, od niewielkiego płomienia do palącego się całego auta minęło kilkanaście sekund. Niestety, mimo chęci osób z przeciwnej strony, nie było żadnych szans na ugaszenie pożaru - opowiada mężczyzna. Tragiczny wypadek na A1. "Słyszeli wrzaski, wołanie o pomoc" Rozmawiamy jeszcze z Natalią*, która jako jedna z pierwszych zatrzymała się przy płonącym aucie, chcąc udzielić podróżującym pomocy. Jechała w tym samym kierunku co bmw i kia. Niestety potwierdza słowa przedmówców - pożar był już nie do opanowania. - Widok przerażający, płonące auto, wszędzie porozrzucane rzeczy. Widziałam nawet plecaczek dziecka. Nie da się dojść do siebie po tym, co tam zobaczyliśmy - komentuje. Na ten wypadek najechał też Tomasz, ale już po pewnym czasie, kiedy droga została zamknięta. Stojąc w korku, rozmawiał z pracownikami obsługi autostrady. - Zamknęli drogę jakieś 200 metrów przed wypadkiem. Nie pozwalali bliżej podchodzić. Mieli kontakt radiowy z ratownikami i strażą pożarną. To od nich usłyszałem, że bmw uderzyło w kię i tak doszło do wypadku - opowiada mężczyzna. Usłyszał też, że na miejscu jako pierwsi zatrzymali się młodzi mężczyźni podróżujący busem. To o nich mówił nam Piotr. - Wracali akurat z pracy. Próbowali podobno gasić kię, ale do auta nie dało się podejść, temperatura była zbyt wysoka - opowiada Tomasz. - Mieli też słyszeć wrzaski z płonącego wraku. I wołanie: "pomocy" - dodaje. Od innych osób, które stały w tym samym korku mężczyzna usłyszał, że na wysokości zjazdu na Warszawę wyprzedzało ich bmw. - Kierowca mrugał na wszystkich, którzy jechali lewym pasem. Panowie mówili, że jechał sporo ponad 200 km/h - opowiada Tomasz. Po dwóch godzinach czekania w korku kierowców poinformowano, że szybko z tego miejsca nie odjadą. - Mówili nawet o czterech kolejnych godzinach. Sami panowie z obsługi autostradowej zastanawiali się, czemu tak długo, przecież prokurator był tam już od godziny - podsumowuje mężczyzna. Później w sieci pojawiły się informacje o możliwych rodzinnych powiązaniach kierowcy bmw z funkcjonariuszem policji. Zdementowała je prokuratura, która przejęła śledztwo w sprawie wypadku na A1. "Odnosząc do (...) rzekomego pokrewieństwa funkcjonariusza, który przybył na miejsce wypadku z kierowcą bmw, Prokuratura Okręgowa w Piotrkowie Trybunalskim informuje, że doniesienia te zostały zweryfikowane jako nieprawdziwe". Prokuratura prosi o nagrania. "Chętnie się zgłoszę" Prokurator Magdalena Czołnowska-Musioł potwierdziła we wtorek, że w wypadku brały udział dwa samochody - marki bmw i kia. - Jak ustalono na miejscu zdarzenia, prawdopodobnie doszło do nieustalonego zjechania przez pojazd marki kia i uderzenia w bariery. Pojazd bmw prawdopodobnie zahaczył o ten samochód, ale to są hipotezy - powiedziała rzeczniczka prokuratury. W tej sprawie nikt nie usłyszał na razie zarzutów. Prokuratura czeka teraz na opinię biegłego. - Zgromadzony wstępnie materiał dowodowy oraz zabezpieczone na miejscu zdarzenia ślady kryminalistyczne nie pozwoliły na kategoryczne stwierdzenie sprawstwa, bądź też przyczynienia się (do wypadku - przyp. red.) któregokolwiek z uczestników - podkreśliła Czołnowska-Musioł. Z kolei w środę minister sprawiedliwości, prokurator generalny Zbigniew Ziobro poinformował, że "ustalenia biegłego pokazują, że samochód bmw jechał z szybkością co najmniej 253 km/h". Sprawdzono to dzięki zapisom z rejestratorów samochodu. - To pozwoliło prokuraturze w oparciu o wstępną opinię, którą wydał biegły, przygotować dalsze czynności procesowe, które będą oznaczały przejście tej sprawy w inną fazę procesu - dodał. Prokuratura wskazała, że "anonimowe nagrania z sieci" nie mogą być dowodem w sprawie, dlatego prosi ich autorów o zgłoszenie się. Kiedy pytamy o to Jarosława, przyznaje, że dowiaduje się o tym od nas. - Chętnie się zgłoszę. Uważam, że sprawca powinien ponieść konsekwencje swoich czynów. Sam mam siedmioletniego syna i nie wyobrażam sobie znaleźć się w podobnej sytuacji. Koneksje i pieniądze nie powinny ocalić sprawcy - komentuje. *Imię bohaterki zostało zmienione