17 października tego roku o piątej nad ranem na osiedlu przy ul. Górczewskiej na warszawskiej Woli wybuchł pożar. Zapaliła się część hali garażowej mieszczącej się pod budynkami, w których mieszkają ludzie. Pani Olga Zygmuntowicz z dwojgiem dzieci znajdowała się dokładnie nad centrum pożaru. - Nic nie było widać. Widoczność była ograniczona na metr. Przy latarkach z telefonów komórkowych schodziliśmy, ponieważ żadne wyjście ewakuacyjne nie było oświetlone - wspomina Olga Zygmuntowicz, mieszkanka osiedla. "Dym z domofonu i wentylacji" - Zaczął lecieć dym z domofonu i wentylacji. Otworzyłem drzwi na korytarz i niestety w tym momencie światło zgasło. Pewnie przepaliły się te wszystkie instalacje. Uciekaliśmy ogródkiem, skakaliśmy przez płot - opowiada "Interwencji" w Polsat News inny mieszkaniec osiedla, pan Robert. Akcja gaśnicza zakończyła się w południe tego samego dnia. Mieszkańcy liczyli na pomoc w znalezieniu zastępczych mieszkań ze strony zarządcy osiedla. Ale trafili tylko na trzy dni do hotelu, za który sami musieli zapłacić. Część zamieszkała u znajomych i rodziny. - Nie możemy wrócić do naszych mieszkań, nie wiemy, kiedy będziemy mogli to zrobić. Kontakt z administratorem i zarządem wspólnoty jest bardzo utrudniony. Budynek jest wyłączony z użytkowania. Nie możemy teraz nawet zabrać najpotrzebniejszych rzeczy. I tak naprawdę jest wielka niewiadoma, czy nasz majątek nie przepadł - mówi pan Artur. Budynek wyłączony z użytkowania Budynek jest wyłączony z użytkowania przez Inspektora Nadzoru Budowlanego. Jak twierdzą mieszkańcy, dopóki zarządca osiedla nie wykona stosownych ekspertyz, nie będzie można stwierdzić, czy nadaje się do remontu. A to z kolei uniemożliwia wypłatę odszkodowań. Do dziś nie usłyszeli też, dlaczego system przeciwpożarowy, według nich, nie zadziałał. Zdaniem Olgi Zygmuntowicz z systemów pożarowych w budynku zadziałały tylko grodzie odcinające część garażu. - Żadnego alarmu, sygnału nie było, zbijaliśmy szybki na klatce od klap oddymiających, bo też nie zadziałały. W lutym tego roku alarm wył praktycznie całą noc. Dzwoniliśmy do ochrony, która nie była w stanie sobie poradzić. W końcu nad ranem ten alarm przestał wyć. I pytanie: przestał wyć, bo został odcięty przez człowieka, który nie miał do tego uprawnień? Czy został naprawiony? - zastanawia się Olga Zygmuntowicz, mieszkanka osiedla. Reporter "Interwencji" próbował porozmawiać z właścicielem agencji zarządzającej osiedlem. Gdy pojawił się pod adresem, gdzie zarejestrowana jest firma i zobaczył naszych reporterów - rzucił się do ucieczki. Groził mieszkańcom bronią Udało nam się natomiast porozmawiać z jego pełnomocnikiem. Kilka lat wcześniej, na jednym ze spotkań wspólnoty innego osiedla, groził mieszkańcom bronią. Pełnomocnik: Chciałbym powiedzieć, że po pierwsze my z pewnych powodów nie chcemy rozmawiać z telewizją. Te powody są takie, że to nie służy interesom Wspólnoty. Jeżeli mieszkańcy mówią, że system nie zadziałał, to nie znaczy, że system nie zadziałał. To jest wyobraźnia mieszkańców. Reporter: A jaką pomoc mieszkańcy otrzymali od państwa jako zarządcy? Pełnomocnik: Proszę pana, my jesteśmy konsekwentni i nie prowadzimy rozmów w tej chwili z prasą.