PAP: Jak to właściwie się stało, że w sierpniu 1980 r. robotnikom udało się zwyciężyć? Poprzednie protesty społeczne były przecież przez władze skutecznie tłumione. Lech Wałęsa: - Na zasadach prób i błędów dochodziliśmy do różnych pomysłów. Już wiedzieliśmy, dlaczego przegrywamy i jak zwyciężać mamy. Był tylko problem, że komuniści niszczyli nas w zarodku - każdą demonstrację, robiąc jednocześnie kontrmanifestację. W ten sposób chcieli pokazać, jak dużo ludzi jest po ich stronie, a jaka garstka po naszej. Podobną walkę możemy dziś zobaczyć np. w Korei Północnej, jak urządzają 1 Maja i pokazują, ile tam ludzi jest zadowolonych z systemu. Opozycja w Polsce trzydzieści lat temu była wprawdzie silniejsza niż w innych krajach bloku sowieckiego, ale przecież faktycznie nie zagrażała panującemu reżimowi. - Chcieliśmy się zjednoczyć, ale nie szło, rozbijano nas. Tu w sukurs przyszedł nam Ojciec Święty. Zgromadził nas w modlitwie. I tak zjednoczeni zobaczyliśmy jak nas jest dużo i daliśmy się dalej poprowadzić. Zaczynając strajk wiedzieliśmy, że będzie trochę lepiej niż wcześniej, bo mieliśmy już przecież jakieś doświadczenia w protestach. Ale nie zakładaliśmy, że aż tak wysoko zwyciężymy. Ja już myślałem o jakiejś szerszej walce, były rozmowy z Vaclavem Havlem w Czechosłowacji. A więc szykowała się solidarność Europy Środkowowschodniej, gdybyśmy przegrali jeszcze raz w stoczni. Ale przecież komunistyczne władze, gdyby chciały, mogły spacyfikować strajki w 1980 r., dysponując dobrze zorganizowanym aparatem bezpieczeństwa i wojskiem. - To nie tak. Oni już trochę z Zachodem rozmawiali - to po pierwsze. Po drugie, większość komunistów, którzy byli wtedy u władzy, studiowała na Zachodzie. Oni widzieli Zachód. Widzieli, jak tam wygląda życie i czuli, że ze swoim systemem przegrywają. Nie mieli specjalnie ochoty na jego obronę, już nie za bardzo chcieli się narażać, a my z tego skorzystaliśmy. Co pan sądzi o opinii, że strajki w Polsce w 1980 r. były na rękę części PZPR-owskiej elity, która chciała usunąć ze stanowiska Edwarda Gierka? - To prawdopodobne. Oni zawsze robili takie przetasowania za pomocą fermentu, ale zawsze mieli nad tym kontrolę i panowano nad tym. Pozwalano do jakiegoś momentu, ale potem łapano za cugle. Nie wykluczam, że wtedy też takie myślenie było. Czy miał pan wówczas świadomość, że tamten strajk nie jest już zwykłym protestem, ale wielkim ruchem, który wstrząśnie fundamentami komunistycznego systemu? - W tamtym czasie, można to sprawdzić, miałem na swoim koncie najwięcej strajków w całym bloku wschodnim. Znałem się na strajkach i wiedziałem, że każdy następny będzie lepiej wykonany. Mój wcześniejszy strajk w "Elektromontażu" był finezyjnie wykonany, ograłem ich całkowicie, ale to był za mały zakład, żeby zbudować Solidarność, bo nie doszły do tego inne zakłady. Dlatego w stoczni było to już prościej zorganizować. Czy spodziewał się pan, że protest w 1980 r. będzie tak masowy? Stanęła wtedy przecież cała Polska, najważniejsze fabryki i zakłady - huty, kopalnie, stocznie. - Już wtedy wiedziałem, że my, którzy bierzemy się za sterowanie tą walką, musimy się zachowywać jak dobrzy trenerzy. To znaczy, musimy wiedzieć, że na pierwszym spotkaniu, jak młodzież przychodzi, nie można im "wrzucić 500 kilo", bo ich zerwiemy i na następne spotkanie nikt już nie przyjdzie. I trzeba powoli nakładać coraz większe ciężary. I tak dokładnie postępowałem. Im byliśmy silniejsi, tym większe obciążenie i odpowiedzialność kładłem na tę szalę wagi, wagi zwycięstwa. Czy wypowiedziane wówczas przez pana zdanie "Mamy pierwsze, niezależne, samorządne związki zawodowe. Mamy prawo do strajku" były najważniejszymi słowami w pańskim życiu? - A na końcu było jeszcze "a wszystko inne wywalczymy sobie sami". To były bardzo ważne słowa, może rzeczywiście najważniejsze. Wiedziałem jednak, że walka tak naprawdę dopiero się rozpoczęła. Wy się cieszycie, a ja się martwię - teraz to dopiero się zacznie. Ci, którzy nieśli mnie na ramionach, będą kamieniami rzucać - to też powiedziałem na koniec strajku. Bo przecież nie miałem wątpliwości, że będą nas chcieli rozbić i zniszczyć. Mając jednak i swoje argumenty wiedziałem, że będę to odbijał i ten okręt poprowadzę dalej. Jak daleko, tego dokładnie nie wiedziałem. Czy wierzył pan, że strona rządowa będzie respektować podpisane porozumienia? - Oczywiście, że nie. Ja też, nauczony, w pewnym momencie zrobiłem to, co oni - zrobiłem "wojnę na górze". Nie należało jej robić, bo jakieś porozumienia były, na coś się zgodziliśmy, dostaliśmy premiera i należało tak trwać. Wstydzę się tego, brzydzę się tego, ale musiałem to zrobić, bo gdyby generał Wojciech Jaruzelski został jeszcze pięć lat, to Tadeusz Mazowiecki musiałby wykonać brudną robotę i nikt by nas więcej nie wybrał do żadnego parlamentu. Po raz pierwszy przegralibyśmy w sposób demokratyczny z komunistami i to się szykowało. Stąd ratowałem się "wojną na górze". Jak po 30 latach ocenia pan dorobek Sierpnia'80? - To było największe zwycięstwo w dziejach Polski - pokojowe i finezyjne. Coś nieprawdopodobnego. Otworzyliśmy drogę do wolności wszystkim krajom Europy Środkowowschodniej i republikom ZSRR. I nie popełniliśmy błędów Stalina, Lenina, Kim Ir Sena i Castro, tj. nie zatrzymaliśmy tej władzy dla siebie, tylko oddaliśmy ją narodowi i demokracji, przegrywając nawet siebie. Na razie efekty tej koncepcji nie są za duże - choćby to, że ludzie nie chodzą na wybory - ale jutro chyba będą. No właśnie, czy tamten robotniczy zryw można było lepiej wykorzystać? - Tak, ale wtedy trzeba było iść drogą Stalina, Lenina, Kim Ir Sena i Castro, tzn. trzymać się władzy i nie dać się zrzucić. Ale powstaje wówczas pytanie, co by z tego wyszło. Ja wolałem nie ryzykować. Wolałem jednak oddać narodowi i przegrać siebie. Czy drogi liderów pierwszej Solidarności musiały się rozejść? 30 lat temu byliście razem, ramię w ramię. - Co pan, Front Jedności Narodu proponuje? Nie, ale elementarny szacunek między byłymi przywódcami tamtego protestu, a nie wrogość i skakanie sobie do oczu. - Taki konflikt był nieunikniony. Trzeba było posłuchać Wałęsę jak mówił 20 lat temu, że czasy, które budujemy wymagają wielkich zmian programów i struktur. Nie mogą być, tak jak dziś jakieś PiS-y czy Platformy, to się nie nadaje na te czasy. Pomyślmy, wszyscy mądrzy ludzie, żeby tak zorganizować społeczeństwo, aby każdy człowiek wiedział, gdzie jest i jaka jest jego rola. I to musi pasować również do kogoś, kto nie chce chodzić na zebrania i nie chce nigdzie przynależeć. My mieliśmy za zadanie zbudować monopol opozycyjny w Polsce i z resztą krajów z naszego regionu, aby wygrać z monopolem komunizmu. I jak się nas już zebrało 10 milionów, to było nas więcej niż tamtych. To było właśnie to największe zwycięstwo, przelicytować się w tym, że nas popiera więcej ludzi i powiedzieć im wprost: "my was nie chcemy, wy nas nie reprezentujecie". Sierpień 1980 roku to też dla pana osobiście rewolucyjne doświadczenie. Dzięki niemu stał się pan, obok papieża Jana Pawła II, najsłynniejszym Polakiem na świecie. - Przecież to nie chodziło o mnie, o moją karierę. Od małego mówiono mi, że ten system jest niedobry, że pisze co innego na hasłach, a w życiu jest co innego. I ja, tak ambitnie i prosto wychowany, nie chciałem mieć żadnej władzy, nie chciałem być żadnym działaczem i prezydentem. Nie zgadzałem się tylko z tym kłamstwem. Mówiono "klasa robotnicza", a ona nie miała nic do powiedzenia. To powodowało w moim życiu cały czas kolizję, która władowała mnie w opozycję. Będąc ambitnym domagałem się wciąż swego i tak grzęznąłem w tym aż do prezydentury. A wcale nie miałem na to ochoty, wcale mi się to nie podobało.