- Byliśmy amatorami i szaleńcami. Ale tym razem mieliśmy wyjątkowego fuksa - dodaje były prezydent dla portalu tvp.info: Legendarny przywódca "Solidarności" w ekskluzywnym wywiadzie dla portalu tvp.info tłumaczy przyczyny słabości "Solidarności" w 1989 roku. - Po wprowadzeniu stanu wojennego struktury "Solidarności" były w rozsypce. Powiedzmy sobie szczerze: rozbito nas. Masę ludzi zmuszono do wyjazdu z kraju, podziemie oplątano agenturą. Reszty dzieła dopełnił OPZZ, którego działalność odebrała nam miliony działaczy. Udawaliśmy potęgę, pokrzykując raz po raz. Ale tak naprawdę mieliśmy złamany kręgosłup - wyjaśnia. Wałęsa tłumaczy, że w tej sytuacji przejmowanie władzy w 1989 roku było, z punktu widzenia obozu solidarnościowego, niezwykle ryzykowne. - Mieliśmy niby jakichś ekspertów, nawet jakieś zespoły działające w poszczególnych segmentach, które teoretycznie miały przygotowywać program. Ale to wszystko była fikcja. Okazało się, że mamy puste szuflady. Spytałem wtedy któregoś ze współpracowników: "Po jaką cholerę zwyciężaliśmy, skoro nie wiemy, co z tym teraz zrobić"? - wspomina legendarny przywódca "Solidarności". Pytany, jak to się stało, że mimo wszystko po 1989 roku Polska odniosła sukces, Wałęsa odpowiada: - Szczerze mówiąc, do końca nie wiem. Gdybyśmy kalkulowali racjonalnie, nic by z tego nie wyszło. Dzięki Bogu, byliśmy trochę amatorami i szaleńcami, tak jak w przypadku innych narodowych powstań. Ale tym razem mieliśmy wyjątkowego fuksa. I papieża, który nas zjednoczył. Zresztą, sam nie wiem, czy to był tylko fuks? A może największy w naszej historii prezent z nieba? - mówi Wałęsa. Jako przykład wyjątkowego, ale szczęśliwego zbiegu okoliczności Wałęsa podaje swoją zwycięską debatę z szefem OPZZ Alfredem Miodowiczem w listopadzie 1988 roku, która stanowiła powrót przywódcy "Solidarności" do oficjalnego życia publicznego. - Miodowicz myślał, że mnie zmiażdży i pewnie by się mu to udało. Ja jestem raptus, a czasy były nerwowe. Wystarczyłoby, żeby mnie czymś wyprowadził z równowagi, a ja bym zareagował gorzej, jak na późniejszej debacie z Kwaśniewskim - żartuje. - Na szczęście uratowała mnie grypa. Nocowałem wtedy w Warszawie przy Żytniej, u sióstr w Sekretariacie Episkopatu Polski. Zakonnice dały mi jakieś silne leki. Byłem po nich trochę oszołomiony, jak po "głupim Jasiu". Miałem opóźniony refleks, byłem spokojny, trochę zobojętniały. Ta kiepska forma mnie uratowała. Cała Polska zobaczyła, że ze mnie opanowany, rzeczowy facet. Cała budowana przez siedem lat propaganda o nieobliczalnym Wałęsie poszła w gruzy! - tłumaczy Wałęsa. Marcin Dzierżanowski, Anita Blinkiewicz