Obok niego młoda kobieta w ciąży obnosi się ze swym brzuchem w kolorowej sukience i jaskrawych rajstopach. Wygląda to na pierwszy rzut oka na początek bulwarowej komedii; on - spanikowany wizją posiadania potomka i ona - niepewna swego ciążowego seksapilu zaczynają groteskową konwersację, które dobrze znamy ze słyszenia z tych wszystkich południowoamerykańskich telenowel. Ale mężczyzna nie ma na imię Leoncio, a kobieta nie jest żadnym zbuntowanym aniołem. Para, która stoi przed nami, to Roman Polański (Tomasz Nosiński) i Sharon Tate (Jaśmina Polak). Na trop tożsamości bohaterów spektaklu Radosława Rychcika "W pewien sierpniowy wieczór" wpadamy zresztą zanim jeszcze padnie ze sceny pierwsze słowo. Johna Lennona (Sebastian Łach) poznamy po charakterystycznym dla okresu, kiedy pisał "Imagine", image'u - biały garnitur, broda, długie włosy i "lenonki" nie pozostawiają złudzeń. Nietrudno też domyślić się, kim może być grupa nawiedzonych kobiet (Dominika Biernat, Ewelina Żak, Karolina Porcari), smarujących wraz z pewnym hipisem (Paweł Smagała) białą ścianę mazajami czerwonej farby, widzów naprowadzi na rozwiązanie tej zagadki intro spektaklu Rychcika, w którym przy akompaniamencie transowej muzyki na kilku ekranach wyświetlane są zdjęcia będące rejestracją pewnej okrutnej zbrodni. Wreszcie on - na uboczu sceny - Charles Manson (Wojciech Niemczyk z doklejonym misiem na klatce piersiowej) we własnej osobie. Oto wszystkie osoby dramatu. Autorem "W pewien sierpniowy wieczór" jest młody teatrolog Jan Czapliński, który kilka lat temu w tekście "Post scriptum do pokolenia wieszaka" dostrzegał, że stałym elementem teatru Rychcika są "zabiegi campowe, histeryczne, często pretensjonalne". "Ale Rychcik ma niezwykłą umiejętność docierania do najbardziej przejmujących doświadczeń teatralnych właśnie poprzez pretensjonalność" - konkludował wtedy Czapliński. Wszystko się zgadza. Utrzymana w telenowelowej konwencji relacja Polańskiego i Tate, psychodeliczne prowokacje (także wobec widzów) bandy Mansona, zwyczajność Johna Lennona, który przez cały spektakl popija kawę, pali papierosy i wcina pączki oraz opętańczy monolog samego Mansona - wszystkie te elementy składają się na spójne widowisko o historii pewnej zbrodni. Nawet dwóch zbrodni - nieświadomy niczego Lennon, który w pewnym momencie wdaje się zabawny ideologiczny dyskurs z Mansonem, nie podejrzewa, że on też zostanie w końcu zastrzelony. "W pewien sierpniowy wieczór" to rodzaj gatunkowej hybrydy: wspomnianej wcześniej bulwarówki, performance'u z pogranicza body painting (krew leje się w tym spektaklu wiadrami), elementów nowego brutalizmu. Najciekawszy jest jednak zabieg umiejscowienia w centrum spektaklu widza - nie chodzi tylko o zrezygnowanie przez Rychcika z klasycznego podziału na scenę i widownię; publiczność siedzi na poduszkach na środku wielkiego pomieszczenia, aktorzy "grają" dokoła. O wiele bardziej intrygującym rozwiązaniem scenograficznym jest jednak rodzaj zaplanowanej interakcji z publicznością - członkowie bandy Mansona krążą między zdezorientowanymi widzami zaczepiając ich prowokacyjnie, wystawiając przy okazji na próbę kontestowaną przez siebie ideę hippisowskiej miłości i wolności. O tym, że to jazda na całego, twórcy przekonali się podczas premierowego przedstawienia, kiedy jeden z widzów nie wytrzymał homoerotycznych zaczepek i zdenerwowany opuścił salę (i nie, nie był podstawiony). "W pewien sierpniowy wieczór" prezentowane było jako "trailer" przedstawienia. Jak rozumieć ten nazewniczy zabieg? Czy, jak sugeruje podtytuł, jest to jedynie zwiastun większej całości (rzecz trwa tylko 50 minut), czy może, spektakl wydawał się jednak skończoną całością, zobaczyliśmy właśnie szkic dopracowywanego jeszcze spektaklu? Wprawianie widza w rodzaj interpretacyjnej konfuzji wydaje się dokładnie zaplanowaną strategią reżyserską Rychcika. Twórca "W pewien sierpniowy wieczór" nie wiesza strzelby na gwoździu, tylko od razu bierze do ręki pistolet. Czekamy na kolejne strzały. Tomasz Bielenia