Urodę pannom miała też dać woda, którą polewali je chłopcy w śmigus-dyngus, czyli drugi dzień świąt Wielkanocy. Bo, jak wyjaśniła opolska folklorystka i etnolog z Katedry Kulturoznawstwa i Folklorystyki Uniwersytetu Opolskiego prof. Teresa Smolińska, nie każdą pannę w ten dzień polewał kawaler. Wybierał tę, którą i lubił i która mu się podobała. Polewając ją - garnkiem albo wiadrem - miał zapewnić zdrowie i urodę oraz gładką cerę bez pryszczy. - W tej zabawie można się też doszukać aspektów płodnościowych. W końcu ziemię polewa się po to, by rodziła - stwierdziła prof. Smolińska. We wtorek po świętach w niektórych rejonach praktykowano tzw. "babski śmiergust". Wtedy prawo do lania wodą chłopców miały z kolei panny. W zamian za polanie w Śmigus-Dyngus każda panna musiała temu, który ją polewał, dać kroszonkę - typowe dla Śląska, ale też Warmii i Mazur, wielkanocne kolorowe jajko wydrapane ostrym narzędziem. Bywało, że kolorowych jaj w Śmigus-Dyngus panny rozdawały nawet dwie kopy (czyli 120 sztuk). Według jednego z nieżyjących już opolskich twórców ludowych, na którego powołała się prof. Smolińska, kolor kroszonki, którą panna dawała kawalerowi, nie był bez znaczenia. - Fioletowe dostawał stary kawaler. Miało mu ono sugerować, że czas już na ożenek. Żółte jajo panny miały dawać tym chłopcom, których nie chciały - opowiedziała prof. Teresa Smolińska. Jak wyjaśniła folklorystka, kiedy pokonano analfabetyzm wśród ludności wiejskiej, komunikacja za pomocą wielkanocnych kroszonek stała się jeszcze bardziej czytelna. Panny, prócz misternie wydrapanych motywów kwiatowych, drapały też na skorupkach wierszyki. Wyznawały w nich miłość swoim oblubieńcom i dawały kosza tym, których nie chciały. Na kroszonkach opolskich można było znaleźć m.in. takie napisy: "Dwa ptaszki na dachu sobie ćwierkają, że nasze serduszka mocno się kochają", "Komu ja to jajko dam tego w swoim sercu mam", "Nie bój się ojca ani mej matki i przychodź częściej do naszej chatki". Albo: "Byłam i jestem dla Ciebie szczera - nie przychodź więcej bo mam kawalera" czy "Nie chcę Ciebie chłopcze więcej znać bo mnie na lepszego stać". Prof. Smolińska dodała: "Zmarły niedawno twórca ludowy Jerzy Lipko z Gogolina spisał takich wierszyków w swojej książce kilkadziesiąt". Dorosłym, zwłaszcza panom, kroszonki w święta służyły też do zabawy "w bitki". - Zabawa polegała na stukaniu się kroszonkami. Wygrywał ten, którego jajko nie zbiło się podczas zawodów - opowiedziała prof. Teresa Smolińska. W niedzielę wielkanocną kolorowych kroszonek, a z nimi łakoci "od zajączka", w ogrodzie szukały też dzieci. Przy okazji trzeba było opukiwać patykiem pnie drzew lub potrząsać owocowymi krzakami, by pobudzić je do życia. Dziś smakołyków i drobnych prezentów "od zajączka" szuka się też w domu. Prof. Smolińska wyjaśniła, że "zajączek" to zwyczaj pochodzenia niemieckiego, pojawił się na Górnym Śląsku w okresie międzywojennym. Wielkanocne palmy, które do dziś święcimy w Palmowa Niedzielę, kiedyś służyły gospodarzom przez cały rok. Matki albo starsze kobiety w rodzinie obijały nimi łydki młodych dziewczyn, żeby zapewnić im zdrowie i zgrabne nogi. Z fragmentów gałązek, z których zrobione były palmy, gospodarze po poświęceniu ich robili niewielkie krzyżyki i zatykali w polu, by dobrze obradzało. W Palmową Niedzielę poświęconą palmą gospodarze ostukiwali też dom, budynki gospodarcze i zwierzęta, by chronić je od zła. A potem, przez cały rok, palmy na wypadek burzy stawiano w oknach by chroniły przed piorunami. Jak wyjaśniła prof. Smolińska kulki bazi z palm wielkanocnych miały być lekarstwem na ból gardła. Łykano je - zwłaszcza w międzywojniu i tuż po II wojnie światowej - w Palmową Niedzielę albo w ciągu roku. - Niektórzy mówią, że tu i ówdzie ten zwyczaj bywa jeszcze praktykowany - stwierdziła folklorystka.