Było już po pierwszym plenarnym posiedzeniu Okrągłego Stołu, i czuło się, że w Polsce nadchodzą wielkie zmiany. Od kilkunastu dni prasa zamieszczała nieśmiałe jeszcze i mocno pokancerowane przez cenzurę artykuły o zbrodni katyńskiej, gdy około 10 marca 1989 roku w redakcji "Głosu Wielkopolskiego" zjawił się mężczyzna, który przedstawił się jako Teofil Rubasiński. Chciał rozmawiać ze mną, autorem setek publikacji o II wojnie światowej, a ja - świeżo wtedy upieczony zastępca sekretarza redakcji - byłem zawalony papierkową robotą, bo komputerów w "Głosie" jeszcze wówczas nie było. Gdy usłyszałem, że Rubasiński chce mi opowiedzieć o tym, jak w Lesie Katyńskim odkrył zamordowanych przez Rosjan oficerów polskich, na długo przed ujawnieniem tej zbrodni przez Niemców, machnąłem ręką, bo przynajmniej raz w tygodniu odwiedzał mnie jakiś fantasta z niesamowitymi historiami. I do tej kategorii ludzi zaliczyłem Rubasińskiego. Nie mieściło mi się w głowie, że do mnie trafił ktoś, kto o szeroko pojętej zbrodni katyńskiej wie więcej, niż do marca 1989 roku można było przeczytać w opracowaniach hitlerowskich i publikacjach emigracyjnych. Rozmowie z Rubasińskim przysłuchiwał się mój kolega, również zastępca sekretarza redakcji, Piotr Borowicz. - Idź porozmawiać z panem, a ja za ciebie te artykuły wyślę do drukarni - powiedział. Prowadząc gościa do znajdującej się w gmachu Wielkopolskiego Wydawnictwa Prasowego RSW międzyredakcyjnej kawiarni, nie wiedziałem jeszcze, że rozpoczynam dziennikarskie śledztwo zmierzające do wyjaśnienia drobnej wprawdzie, ale ważnej sprawy - odkrycia śladów potwornej zbrodni stalinowskiej z czasów II wojny światowej. Pierwszy krzyż Rok 1941 zastał Teofila Rubasińskiego, który wówczas nazywał się Dolata, w Rokietnicy. Miał wtedy 20 lat i jak wielu innych Polaków z tej podpoznańskiej miejscowości, został przez Niemców zmuszony do prac przy odśnieżaniu torów kolejowych na linii Posen-Kreuz (Poznań-Krzyż). Wiosną, gdy śniegi stopniały, wszystkich pracujących przy odśnieżaniu zatrudniono jako robotników kolejowych, których obowiązkiem było przeprowadzanie remontów i konserwacji torowisk wspomnianej linii. 22 czerwca 1941 roku Teofil Dolata wiedział już, dlaczego od kilku miesięcy niemieckie transporty wojskowe jechały na wschód. W tym bowiem dniu wojska Wielkoniemieckiej Rzeszy i jej satelitów uderzyły na Związek Radziecki. - Było to podczas żniw - wspominał pan Teofil. - Wezwano mnie i kolegów do dyrekcji Deutsche Reichsbahn w Poznaniu, gdzie po powierzchownych oględzinach lekarskich oddelegowano nas do formowanego akurat Bauzugu numer 2005. Przybyły z Monachium pociąg budowlany stał już na stacji w Kobylnicy i składał się z kilku przystosowanych do celów mieszkalnych i roboczych wagonów pasażerskich i towarowych. Załogę pociągu stanowili polscy robotnicy kolejowi, ściągnięci z tras: Poznań-Krzyż i Poznań-Gniezno. Było nas mniej więcej 45. Ilu dokładnie, tego już nie pamiętam. W każdym razie ja miałem numer 41. Kierownictwo pociągu i nadzór fachowy sprawowali Niemcy z Bawarii. Wkrótce - przez całe Prusy Wschodnie - Bauzug 2005-M dojechał do Mołodeczna, gdzie przez kilka miesięcy załogi dziesięciu pociągów roboczych przebudowywały i modernizowały tamtejszą stację kolejową. - Następnego dnia po święcie Trzech Króli w 1942 roku - kontynuował swe wspomnienia pan Teofil - wyruszyliśmy z Mołodeczna w kierunku frontu. Przez Mińsk i Orszę dotarliśmy do stacji Gniezdowo, znajdującej się niedaleko Smoleńska. Tam pociąg przetoczono na obwodnicę kolejową, gdzie zatrzymał się w pobliżu miejscowości Kozie Góry. I w tym miejscu stał przez prawie trzy miesiące. Koledzy remontowali i przekuwali na zachodnioeuropejską szerokość tory kolejowe na trasie Witebsk-Smoleńsk. Niemcy traktowali nas znośnie. Otrzymywaliśmy racje żywnościowe żołnierza frontowego. Teofil Dolata na ogół nie chodził z brygadą remontować torów. Z racji wyuczonego przed wojną zawodu zatrudniono go w warsztacie kowalskim, gdzie m.in. ostrzył narzędzia. Pomagał mu w tym, i jednocześnie pilnował, niemiecki kolejarz o imieniu Peter. - Któregoś dnia w marcu zrobiło się cieplej - mówił dalej pan Teofil - i nasz warsztat urządziliśmy obok wagonu. Ścieżką koło torów szła jakaś kobieta. Mogła mieć około 65 lat (prawdopodobnie była dużo młodsza, młody Dolata źle oszacował jej wiek - przyp. L. A.). Powiedziała po polsku "dzień dobry". Wdałem się w rozmowę. Okazało się, że jest Polką z Brześcia nad Bugiem, która wyszła za mąż za rosyjskiego kolejarza. Nazajutrz, a może kilka dni później, kobieta ta pojawiła się znowu. "Dobrze, że pana spotykam, bo mam coś ważnego do powiedzenia". I oznajmiła, że obok, w lesie, są masowe mogiły zamordowanych oficerów polskich. Widząc moje wzburzenie, Peter zażądał, bym przetłumaczył, co ona powiedziała. W tym miejscu muszę wspomnieć, że kilkaset metrów od Bauzugu znajdował się las otoczony około dwumetrowej wysokości płotem betonowym. Do lasu prowadziła brama, której już nie było. Peter o tym, co powiedziała mi ta kobieta, poinformował zugführera, czyli kierownika pociągu, który w Smoleńsku dowiedział się, iż frontowy zwiad niemiecki dysponuje informacjami, że w tym lesie, zwanym katyńskim, znajdował się przed wojną niemiecko-radziecki ośrodek NKWD. Wkrótce kobieta przyszła znowu i przyniosła mi czapkę porucznika piechoty Wojska Polskiego, którą - według jej słów - miał wiosną 1940 roku wyrzucić pewien oficer podczas przechodzenia na bocznicy kolejowej z wagonu do samochodu. Miał też wówczas krzyknąć "Jeszcze Polska nie zginęła". Ta kobieta czapkę znalazła i schowała. Zauważyłem, że pod spodem czapki było napisane imię Władysław i nazwisko na K. Kaczmarski czy coś takiego. I miejscowość Włodzimierz, gdzie chyba stacjonowała jego jednostka. Wkrótce potem - kontynuował swe wspomnienia były robotnik z niemieckiego pociągu budowlanego - z dwoma kolegami wybrałem się do Lasu Katyńskiego. Zauważyliśmy, że w niektórych miejscach ziemia była lekko wybrzuszona. Rosły tam małe świerki o wyblakłym kolorze zielonym. Zaczęliśmy kopać. Wkrótce dotarliśmy do rozkładających się zwłok jakiegoś żołnierza w płaszczu. Z całą pewnością nie był to płaszcz polski. Zakopaliśmy więc tę mogiłę i wyszliśmy z lasu. Obok płotu stała chatka, koło której kręcił się starszy mężczyzna z długą brodą. Koledzy zapytali: "Gdzie tu leżą oficerowie polscy?". Brodacz zaprowadził nas do lasu i wskazał, mówiąc - "tu kopcie!". Znów zaczęliśmy kopać. I rychło pojawiły się częściowo zgniłe płaszcze wojskowe. Nasze, polskie! Majora, kapitana... Widzieliśmy skrępowane drutem na plecach ręce ofiar. Zakopaliśmy mogiłę, a nazajutrz przyszliśmy w to miejsce liczniejszą grupą. Na mogile postawiliśmy brzozowy krzyż. O naszym odkryciu dowiedzieli się Niemcy ze stacjonujących w okolicach Smoleńska jednostek Wehrmachtu i lokalnych władz okupacyjnych, lecz wtedy nikt z nich tym się nie zainteresował. Śmiali się nawet... Drugi krzyż Wspomnienia Teofila Rubasińskiego opisałem jako pierwszy w publikacji "Na trasie pociągu 2005", zamieszczonej w "Głosie Wielkopolskim" 23 marca 1989 roku. Cenzura nie interweniowała, chociaż kilka dni później rzecznik prasowy rządu PRL Jerzy Urban publicznie oświadczył, że zebrane dowody wskazują, iż zbrodni katyńskiej dopuściło się stalinowskie NKWD. Wystąpienie Urbana było jednocześnie wytyczną dla Urzędu Kontroli Publikacji i Widowisk w sprawie traktowania książek, tekstów prasowych, audycji telewizyjnych i radiowych na temat Katynia. Cenzura już jednak nieco wcześniej wyczuła, skąd wieją nowe wiatry... Pisząc ów artykuł, nie dysponowałem żadnymi dowodami na prawdziwość słów Teofila Rubasińskiego. Jednak z jego opowiadania, ubarwionego wieloma drugo- i trzeciorzędnymi szczegółami, tchnęła prawda. Ostatecznie jednak do pana Teofila i jego słów przekonała mnie odręcznie naszkicowana przez niego w kawiarni mapka okolic stacji kolejowej Gniezdowo. Otóż ów szkic w wielu szczegółach różnił się od mapek znanych z wydawnictw emigracyjnych i ich pierwszych reprodukcji w prasie krajowej, choćby w tygodniku "Za i Przeciw". Gdyby Rubasiński fantazjował, o co go zrazu podejrzewałem, jego szkic nie różniłby się od opublikowanych mapek. Kilkanaście dni po publikacji artykułu "Na trasie pociągu 2005", gdy Rubasiński upewnił się, że o zbrodni katyńskiej można już mówić i pisać bez obawy zatrzymania przez Służbę Bezpieczeństwa PRL, odwiedził mnie ponownie i powiedział o okolicznościach postawienia drugiego krzyża na mogiłach katyńskich: - W skład polskiej załogi Bauzugu 2005-M wchodzili także ci mieszkańcy Poznania i okolic, którzy przed wojną nie mieli stałej pracy i będąc bezrobotnymi, skłaniali się ku lewicowym poglądom radykalnym, czyli komunizmowi. I właśnie z tej grupy rekrutowali się ci, którzy nie wierzyli nam, że w Lesie Katyńskim leżą zwłoki zamordowanych przez NKWD wiosną 1940 roku oficerów polskich. "To nieprawda. To wymysł hitlerowskiej propagandy" - wołali. "Więc idźcie i sprawdźcie. To zaledwie kilkaset metrów stąd" - odpowiadaliśmy im. Po kilku dniach ta grupa polskich robotników Bauzugu wybrała się do Lasu Katyńskiego. Nie wiem, czy odkopali oni tę samą co my, czy jakąkolwiek inną mogiłę. W każdym razie uwierzyli nam. I oni właśnie postawili tuż obok naszego mały krzyż brzozowy... Przesyłka z Niemiec W 1990 roku Rubasiński wysłał pismo do prezesa Niemieckich Kolei Federalnych (DB), z prośbą o uzyskanie jakichkolwiek informacji o losach niemieckiej załogi Bauzugu 2005-M. 26 czerwca tegoż roku na firmówce DB otrzymał odpowiedź podpisaną przez pana Werlera: "Miło nam donieść Panu, że odnaleźliśmy pracownika tego pociągu, który był zatrudniony w owym czasie i w podanej przez Pana okolicy. Chodzi o będącego już na emeryturze radcę technicznego Josefa Zaunera (tu jego dokładny adres - przyp. L. A.). Pan Zauner gotów jest nawiązać z Panem bliższy kontakt. Z wszelkimi pytaniami proszę zatem zwracać się do niego pod podany wyżej adres". Obaj panowie nawiązali korespondencyjny kontakt. W pierwszym liście, który do Poznania dotarł w połowie sierpnia 1990 roku, Zauner pisał m.in.: "Jeśli (...) chodzi o Katyń, to pamiętam, że przy budowie bocznicy na stacji Gniezdowo naczelnik stacji kolei polowej poinformował mnie o masowych grobach polskich oficerów w lesie koło Katynia. On dowiedział się o tym od rosyjskich robotników kolejowych i sądził, że byłoby stosowne poinformować o tym mój polski personel. Dodał też, że nietrudno byłoby dotrzeć do grobów. Poinformowałem o tym personel Bauzugu". Emerytowanego radcę technicznego Josefa Zaunera nieco zawiodła pamięć, i nie ma się czemu dziwić. Dla Polaków sprawa leżących w ziemi, niedaleko stojących na bocznicy wagonów Bauzugu 2005-M, zwłok polskich oficerów była niezmiernie ważna, dlatego też wszystko zapamiętali z najdrobniejszymi szczegółami, dla Niemca nie. Przez prawie pół wieku Zauner zapomniał wiele szczegółów, do czego się zresztą przyznał w innej części listu. Sprawa stała się głośna właśnie po wizycie w Lesie Katyńskim Teofila Dolaty i jego kolegów, chociaż nie można wykluczyć, że do niemieckiego naczelnika stacji Gniezdowo jakieś informacje na ten temat dotarły wcześniej. Jeśli nawet tak było, to informacje te nie dotarły wyżej. W przeciwnym razie w Lesie Katyńskim Organizacja Todta nie zbudowałaby kolejnej Kwatery Głównej Führera o kryptonimie "Bärenhöhle". Wszak Bauzug 2005-M przyjechał w okolice Smoleńska właśnie po to, by polscy robotnicy przygotowali torowiska na przejazdy pociągu specjalnego Hitlera i pociągów specjalnych innych dygnitarzy Trzeciej Rzeszy, w tym 800-metrowej bocznicy i toru przy peronie o długości 450 metrów. Na końcu listu Zauner napisał: "Przejrzę jeszcze moje dowody rzeczowe i spodziewam się znaleźć kilka zdjęć, które prześlę Panu". Słowa dotrzymał. Wkrótce Rubasiński otrzymał kolejny list z Niemiec z reprodukcjami kilku amatorskich fotografii. Przedstawiają one załogę Bauzugu 2005-M w różnych sytuacjach na froncie wschodnim. Wkrótce dwa z tych zdjęć opublikowałem w "Głosie Wielkopolskim". Ze Smoleńska donoszą... Odkrycia grobów zamordowanych Polaków Niemcy - wbrew słowom Rubasińskiego - nie zlekceważyli. Czekali tylko na stosowny moment, by tę sensacyjną informację ogłosić światu. Olbrzymia machina propagandowa hitlerowskich Niemiec do tego właśnie dnia przygotowywała się od kilku tygodni. Gdy wszystko było gotowe, 13 kwietnia berlińska rozgłośnia radiowa poinformowała: "Ze Smoleńska donoszą, że miejscowa ludność wskazała władzom niemieckim miejsce tajnych egzekucji masowych, wykonywanych przez bolszewików, i gdzie GPU wymordowało 10.000 polskich oficerów. Władze niemieckie udały się do miejscowości Kozie Góry, będącej sowieckim uzdrowiskiem, położonym o 16 kilometrów na zachód od Smoleńska, gdzie dokonały straszliwego odkrycia. Znalazły dół mający 28 metrów długości i 16 metrów szerokości, w którym znajdowały się ułożone w dwunastu warstwach trupy oficerów polskich w licznie 3000. Byli oni w pełnych mundurach wojskowych, częściowo powiązani i wszyscy mieli rany od strzałów rewolwerowych w tyle głowy". Następnego dnia, 14 kwietnia, dwa największe dzienniki wychodzące w Kraju Warty - "Ostdeutscher Beobachter" i "Litzmannstädter Zeitung" - poinformowały na pierwszych stronach o odkryciu w Lesie Katyńskim. Wychodząca w Łodzi gazeta informacje te zatytułowała następująco: "Grauenvoller Gräberfund bei Smolensk. Tausende polnische Offiziere auf Geheiss Stalins ermordet und verscharrt" ("Budzące zgrozę odkrycia w grobach pod Smoleńskiem. Tysiące polskich oficerów na rozkaz Stalina zamordowanych i zakopanych"). 15 kwietnia poznański dziennik "Ostdeutscher Beobachter" dużym tytułem na czołówce pierwszej strony informował: "Juden die Mörder vom Katyn-Wald" ("Żydzi mordercami w Lesie Katyńskim"), w podtytule doprecyzowując, że chodzi o odkryte niedawno koło Smoleńska masowe groby pomordowanych przez NKWD (GPU) oficerów polskich. Kilka dni później, w nocy z 17 na 18 kwietnia 1943 roku, z lotniska Ławica wystartował samolot transportowy Luftwaffe z kilkoma specjalnymi pasażerami na pokładzie. Byli nimi przedstawiciele ludności polskiej z Posen i Litzmannstadt, udający się na "zaproszenie" władz niemieckich w daleką podróż - do Smoleńska na okupowanych ziemiach Związku Radzieckiego. Pasażerowie tego samolotu zapewne nie słyszeli komunikatów i audycji radiowych na temat odkrytych w Lesie Katyńskim grobów, ponieważ Polacy pod groźbą kary śmierci nie mogli posiadać odbiorników radiowych, ale wszyscy z nich czytali artykuły w "Ostdeutscher Beobachter" i "Litzmannstädter Zeitung". I jak wielu Polaków, zwłaszcza z zachodnich regionów okupowanej Polski, dobrze znających sztuczki hitlerowskiej propagandy, nie uwierzyli w te informacje. Uznali, że Niemcy wszystko zmyślili w celu skłócenia aliantów. "Wycieczka" z Kraju Warty Ale i na to naziści byli przygotowani. Hitlerowskie władze Kraju Warty, w ciągu zaledwie dwóch dni skompletowały specjalną delegację składającą się z przedstawicieli ludności polskiej z Poznania i Łodzi, która naocznie miała się przekonać, że groby zamordowanych w Lesie Katyńskim oficerów polskich nie są wymysłem propagandy hitlerowskiej. Rzeczywiście, nie były, ale specjaliści z Ministerstwa Oświecenia Publicznego i Propagandy Rzeszy włożyli sporo wysiłku, by przez kilka tygodni temat ten nie schodził z łamów prasy w Niemczech oraz państw sojuszniczych i satelickich. Minister Joseph Goebbels, który osobiście nadzorował tę akcję propagandową, liczył, że wśród aliantów zasieje ona ziarno nieufności i wielu ludziom pozwoli inaczej spojrzeć na Józefa Stalina i Związek Radziecki. Nie mylił się. Wysyłanie delegacji Polaków do Katynia, choćby Polskiego Czerwonego Krzyża z Generalnego Gubernatorstwa, było drobnym, chociaż ważnym elementem całej akcji. Polacy z Kraju Warty - stomatolog doktor Zygmunt Giżycki, były poseł na Sejm RP Władysław Herz, tokarz Leon Nowicki i kupiec Bronisław Smektała, cała czwórka z Poznania, oraz Hieronim Majewski, Franciszek Bykowski i Władysław Grabowski z rejencji łódzkiej - a także dziennikarz "Ostdeutscher Beobachter" Max Buhle i zapewne również jakiś urzędnik z administracji niemieckiej, przebywali w Katyniu dwa dni. Polacy mieli sporą swobodę poruszania się po lesie, gdzie prowadzono prace ekshumacyjne, uważnie słuchali wyjaśnień kierującego pracami Międzynarodowej Komisji Lekarskiej profesora Gerharda Buhtza z Uniwersytetu w Breslau (Wrocławiu), oglądali przedstawiane im dowody na to, że zwłoki oficerów polskich leżały w ziemi trzy lata, od wczesnej wiosny 1940 roku. A data zbrodni wskazywała sprawców. "Prawda o Katyniu jest okrutniejsza niż myślałem" - powiedział później Władysław Hertz, a Bronisław Smektała dodał: "Stwierdziłem, że rzeczywiście stało się tak, jak opowiadano". Max Buhle w swej obszernej publikacji "Posener Polen in Katyn" ("Poznańscy Polacy w Katyniu"), zamieszczonej w "Ostdeutscher Beobachter" 20 kwietnia, pisał między innymi: "Pierwsze, co uderzyło nas w oczy, to młody, brzozowy las, który wyraźnie odznaczał się na tle starych drzew. Bolszewicy zamknęli ten teren i nie kazali miejscowym przychodzić. Nie pomyśleli, że kiedyś dotrą tu wojska niemieckie. Blisko drogi widzieliśmy dwa brzozowe krzyże. Podczas niemieckiego przemarszu przed dwoma laty, wspomagający go Polacy dowiedzieli się od miejscowej ludności, że w Lesie Katyńskim leży tysiące ciał ich rodaków. To oni postawili swoim te krzyże, które od tego czasu budziły jeszcze większe zainteresowanie miejscowej ludności, która ze strachu przed bolszewikami nie ośmieliła się złożyć doniesienia niemieckim służbom. Dopiero pod koniec marca tego roku Wehrmacht postanowił sam zainteresować się podejrzanym miejscem z młodym lasem i krzyżami". Redaktor Buhle skłamał, pisząc, że władze niemieckie aż do końca marca 1943 roku nic nie wiedziały o miejscu pochówku ofiar masowych zbrodni NKWD w Lesie Katyńskim. Oprócz postawienia krzyży załoga Bauzugu 2005-M o swym odkryciu informowała wszak wszystkich, którzy chcieli wiedzieć. Władze wojskowe w Smoleńsku najprawdopodobniej wiedziały o tym już w końcu marca, ale nie 1943, lecz 1942 roku. Pole zła Z publikacji Maxa Buhlego dowiadujemy się, że niemal dokładnie tam, gdzie na przedwiośniu 1942 roku wbito pierwszy krzyż, rozpoczęto ekshumację. Wykopano dziurę o rozmiarach 23×16 metrów, w której znaleziono około 3000 zwłok w dwunastu rzędach, leżące jedne na drugich. "Polska delegacja stała bez ruchu, bez oddechu na tym polu zła. To przechodzi ludzkie pojęcie, ile nieszczęścia, ludzkiej rozpaczy, znalazło się w tym jednym miejscu" - pisał Buhle. Około 150 km na wschód od Posen, gdzie mieszkał i pracował dziennikarz "Ostdeutscher Beobachter", od końca 1941 do lata 1944 roku, z przerwą w 1943 roku, funkcjonował niemiecki Katyń. Wśród drzew podobnego do tego spod Smoleńska lasu hitlerowcy urządzili swe "pole zła", czyli obóz masowej zagłady w Kulmhofie (Chełmnie nad Nerem), gdzie - według najnowszych szacunkowych danych - zostało zamordowanych od 160 do 200 tys. ludzi, w tym 77 867 Żydów z Litzmannstadt-Ghetto. Za pobyt w Lesie Katyńskim uczestnicy zorganizowanej przez władze Kraju Warty "wycieczki" musieli zapłacić. Ceną było głoszenie wśród Polaków prawdy o tym, co tam zobaczyli. Głoszenie, i w prywatnych rozmowach, i na masowych spotkaniach w zakładach pracy, m.in. w zajezdni przedsiębiorstwa komunikacji miejskiej Posener Strasenbahn AG, i w jednej z hal produkcyjnych dawnych zakładów Cegielskiego noszących nazwę Deutsche Waffen- und Munitionsfabriken AG, gdzie nikt z organizatorów nie zwracał uwagi, że mówili po polsku. Od jesieni 1939 roku obowiązywał bowiem wydany przez namiestnika Rzeszy Arthura Greisera kategoryczny zakaz używania języka polskiego w urzędach i zakładach pracy. Partyjni dogmatycy jednak czuwali. I to do nich w głównej mierze był zaadresowany poufny okólnik z Gauleitungu NSDAP, który 25 kwietnia 1943 roku wysłano do wszystkich organizacji partyjnych w Kraju Warty. Informowano w nim, że odkrycie w Lesie Katyńskim masowych grobów pomordowanych oficerów polskich nie wpłynie na zmianę niemieckiej polityki narodowościowej wobec Polaków. Mimo niemałych kosztów i czasowej rezygnacji z antypolskiej retoryki, hitlerowcom nie udało się ani w Kraju Warty i innych ziemiach polskich włączonych do Rzeszy, ani w Generalnym Gubernatorstwie wykorzystać zbrodni katyńskiej do zmontowania wspólnej z Polakami koalicji antyradzieckiej, Polacy zbyt dobrze wiedzieli, co od września 1939 roku działo się na ziemiach okupowanych przez Trzecią Rzeszę. Nad zbrodnią katyńską długo unosiło się kłamstwo. Do zamordowania oficerów polskich z obozu w Kozielsku (bo tylko ich zwłoki odkopano podczas pierwszej ekshumacji) nie przyznała się Moskwa, która też nie wyraziła zgody na zbadanie grobów w lesie katyńskim przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Władze ZSRR, po odbiciu okolic Smoleńska przez Armię Czerwoną, najpierw spreparowały "dowody" (do odkopanych grobów podrzucono listy, notatki i gazety z datami późniejszymi niż wiosna 1940 roku), a następnie powołały własną komisję sądowo-lekarską, która po kolejnej ekshumacji ogłosiła, że zbrodni dokonali Niemcy jesienią 1941 roku. Poszukiwani Gdy pod koniec lat 80. sprawa Katynia wróciła na łamy polskiej, a nawet radzieckiej prasy, Kreml po wahaniach przerwał milczenie. W 50. rocznicę zbrodni - w kwietniu 1990 roku - podczas wizyty w Moskwie prezydenta RP Wojciecha Jaruzelskiego, przywódca ZSRR Michaił Gorbaczow oficjalnie przyznał, że więzionych w stalinowskim imperium oficerów WP, żołnierzy Korpusu Ochrony Pogranicza, policjantów, prokuratorów, sędziów i urzędników państwowych wymordowali funkcjonariusze NKWD. Ale "kropkę nad i" postawił dopiero prezydent Rosji Borys Jelcyn, który w połowie października 1992 roku przysłał do Warszawy swego przedstawiciela Rudolfa Pichoję, szefa archiwów Federacji Rosyjskiej. To on 14 tegoż miesiąca wręczył prezydentowi RP Lechowi Wałęsie kopie dokumentów dotyczących zbrodni katyńskiej, a wśród nich decyzję Biura Politycznego Komitetu Centralnego Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików) z 5 marca 1940 roku. Przygotowany przez szefa NKWD Ławrientija Berię dokument postulował rozstrzelanie 14 700 oficerów polskich znajdujących się w obozach i 11 tys. innych Polaków przetrzymywanych w więzieniach. Składając swe podpisy na tym dokumencie Józef Stalin, Wiaczesław Mołotow i inni członkowie Biura Politycznego przypieczętowali los 21 857 Polaków, bo tylu - według innego dokumentu przywiezionego przez Pichoję - NKWD rozstrzelało w ZSRR od marca 1940 roku. Tego wszystkiego nie wiedzieli, i wiedzieć nie mogli, ani robotnicy z Bauzugu 2005-M, ani polscy uczestnicy "wycieczki" do Lasu Katyńskiego z Kraju Warty. Niespełna dwa lata później, gdy do Wielkopolski wkroczyła Armia Czerwona, ci ostatni stali się najbardziej poszukiwanymi ludźmi w Polsce. Towarzyszący czerwonoarmistom oficerowie NKWD znali ich personalia wraz z adresami. I ustalenie tych danych nie było wcale trudne. Jak na tacy podał im to Max Buhle w publikacji "Posener Polen in Katyn", gdzie obok imion i nazwisk uczestników wyjazdu do Smoleńska zamieszczono także ich adresy. I tak na przykład Bronisław Smektała (według "Ostdeutscher Beobachter" zamieszkały w Posen przy Dr.-Wilmsstrasse 11) został aresztowany w Poznaniu jeszcze przed ostatecznym wyzwoleniem miasta spod okupacji hitlerowskiej i następne trzy lata spędził w stalinowskich obozach na Syberii. Zaś doktor Zygmunt Giżycki (zamieszkały w Posen przy Grätzerstrasse 55) uratował się tylko dlatego, że ostrzeżony przez Niemców zbiegł z Wielkopolski przed wkroczeniem Armii Czerwonej i wyemigrował z Europy, by później zrobić karierę naukową w dalekiej Australii. W końcu marca 1942 roku Bauzug 2005-M opuścił rejon Smoleńska. Wkrótce potem Teofil Dolata uciekł z tego pociągu i po wielu przygodach dotarł do Warszawy. Władze Polski Podziemnej zmieniły mu nazwisko. Początkowo był Władysławem Kaczmarkiem, a potem Teofilem Ryszardem Rubasińskim, pod którym to nazwiskiem został w 2013 roku pochowany. W komunistycznej Polsce mógł zatem być pewien, że gdyby funkcjonariusze NKWD lub UB natrafili na spis osób znajdujących się w niemieckim pociągu budowlanym, który przez prawie trzy miesiące niebezpiecznie blisko stał koło Lasu Katyńskiego, nikt nie skojarzyłby Dolaty z Rubasińskim. Teofil Rubasiński od 1943 roku był żołnierzem zrazu oddziałów wojskowych PPS w strukturze Armii Krajowej VII Okręgu "Obroża" kompanii osiowej pod dowództwem Zygmunta Nazarczenki "Zbyszka", a potem 17. pułku 5. Dywizji Piechoty, znajdującej się w składzie 2. Armii Wojska Polskiego gen. Karola Świerczewskiego. Swą wojenną karierę zakończył jako dowódca jednej z kompanii 17. pułku. Leszek Adamczewski