Kilkadziesiąt metrów dalej można dostrzec drugi, niewiele mniejszy, bardziej surowy - jego fundator nie jest oficjalnie znany. Obydwa krzyże skrywają szczegóły sprawy będącej od 20 lat przedmiotem badań, dochodzeń i poszukiwań... Wczesnym rankiem 16 lipca br. rozpoczęty został kolejny etap prac podjętych w ramach śledztwa prowadzonego przez Oddziałową Komisję Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach. Grupa, w skład której wchodził prok. Piotr Nalepa, archeolodzy Bogdan i Jarosław Święciccy, dr Tomasz Konopka z Zakładu Medycyny Sądowej w Krakowie oraz żołnierze patrolu saperskiego 6. Batalionu Desantowo-Szturmowego pod dow. sierż. Ireneusza Kwiatkowskiego, znalazła się w tym miejscu nie po raz pierwszy. W 2008 roku wykonano tu serię badań sondażowych, tym razem kolej przyszła na sprawdzenie kilku wytypowanych miejsc, gdzie został użyty również georadar "Odkrywcy", obsługiwany przez dr. Wiesława Nawrockiego. Kluczowym punktem badań stał się wykop wykonany w pobliżu mniejszego krzyża, z którego archeolodzy zaczęli wydobywać fragmenty zniszczonych przedmiotów. Tym samym został wykonany kolejny, ważny krok na drodze wyjaśnienia szczegółów wyjątkowej, nawet jak na surowe, powojenne warunki, zbrodni. Wyjątkowej również z tego względu, że wiedziało o niej wielu świadków. Na ile jednak ich słowa były prawdą? Jak choćby tego najważniejszego, którego relacja spośród wielu innych wydawała się najbardziej wiarygodna? Początek września 1946 W słoneczny, ciepły dzień, leśną drogą prowadzącą z Barut do Dąbrówki jechał na rowerze młody 23-letni mężczyzna. Już na pierwszy rzut oka można się było zorientować kim jest. Czapkę i służbowy mundur pracownika leśnego uzupełniał przewieszony przez plecy włoski karabin. Jechał nie myśląc o drodze, którą przemierzał codziennie od pół roku, odkąd rozpoczął praktykę w Nadleśnictwie w Dąbrówce. Nie spodziewał się również żadnego niebezpieczeństwa. Co prawda przez pierwsze powojenne dni w okolicy grasowały bandy rosyjskich maruderów, którzy podobno kradli bydło, od wielu miesięcy jednak w najbliższym sąsiedztwie było już spokojnie. Monotonię drogi przerwał mu dopiero widok jaki ujrzał na niewielkiej polanie, znajdującej się w pobliżu stawu i dawnego niemieckiego zameczku Hubertus. Leśnik wiedział, że na polanie stoi tylko jeden budynek - murowana stajnia bądź obora, jak ją czasem nazywali mieszkańcy pobliskiej wsi. Właśnie przy tym obiekcie zobaczył dwóch cywilów wykonujących jakieś prace. Bez wahania udał się w ich kierunku. Będąc pracownikiem Lasów Państwowych, uzbrojony i w mundurze, miał prawo i obowiązek wiedzieć co się na tym terenie dzieje. Podchodząc bliżej zauważył wykute, niewielkie, dwu- czterocentymetrowe rowki wiodące od ziemi na wysokość jednego metra. - Zapewne będą doprowadzać prąd, może zrobią gospodarstwo rybne - przemknęło mu przez myśl. - Kim Panowie są i co tu robią? - zapytał. Po chwili, spod drzew wynurzył się trzeci mężczyzna, który spokojnie oświadczył, że cała sprawa jest uzgodniona z Dyrekcją Lasów Państwowych. Na potwierdzenie swoich słów machnął przed oczami natręta legitymacją, na której leśniczy zdążył dostrzec jedynie fragment czerwonego nagłówka: "Urząd Bezpieczeństwa Publicznego". Nie pozostało mu nic innego jak wsiąść na rower i odjechać. Po przyjeździe zameldował o incydencie swojemu przełożonemu. Wspólnie udali się do Nadleśniczego. Dopiero telefon szefa do Dyrekcji w Bytomiu wyjaśnił, że prace na polanie są legalne, za zgodą władz. Młodemu pracownikowi jednak sprawa nie dawała spokoju, o spotkaniu z "kującymi" przypomniał sobie kilkanaście dni później, po 20 września... Tego dnia w poniedziałek (prawdopodobnie 23 IX 1946 - przyp. Ł. O.) wstał później niż zwykle, w niedzielę we wsi była zabawa i rankiem ciężko było podnieść się z łóżka. Ostatecznie do pracy wyjechał około godziny 7.00, swoją zwykłą, stałą trasą. Tuż za Barutem i wlotem do lasu rutyna codziennego dnia ponownie została zachwiana. Tym razem przybrało to postać ubranego po cywilnemu mężczyzny, który z przewieszoną przez ramię "pepeszą" zastąpił mu drogę.