Chodzi o dom, na którym "powódź stulecia" odcisnęła trwałe piętno. Ci, którzy przed trzynastu laty - i długo potem - dojeżdżali do Uszwi w pow. brzeskim, pokazywali sobie ten dom. Na murze, na linii okien, był zachowany ślad wody, która wspięła się na tę wysokość. Wszyscy wiedzieli wtedy, jak wielka fala przyszła kiedyś do wsi... Dom stoi nadal. Zupełnie opuszczony. W miejscu, do którego przed laty doszła woda, odpadł tynk. Wokół cisza, nic się nie dzieje. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek i ktokolwiek zechce tu jeszcze przyjść mieszkać. Tym razem jakoś przetrwaliśmy - W tym roku ocaleliśmy - mówią ludzie w Uszwi. - Przyszła woda, bo zawsze przychodzi, ale jakoś przetrwaliśmy. Gdyby nie puściły wały w gminie Borzęcin, byłoby po nas. Woda sięgnęłaby po kominy w dachach. Byłoby jeszcze gorzej niż w lipcu 1997... Stanisław Kowalczyk, zastępca wójta gminy Gnojnik, waha się. - Nie ma pewności, czy to akurat sytuacja w gminach Borzęcin czy Szczurowa miała bezpośredni wpływ na sytuację w Uszwi, może jednak pewne prace regulacyjne prowadzone na Uszwicy uchroniły wieś przed klęską. W czasie tegorocznej powodzi Uszew nie jest już tragiczną bohaterką reporterskich relacji, tak jak trzynaście lat temu i później. Dziś w Małopolsce mówi się na przykład o zatopionej całkowicie Woli Rogowskiej w gminie Wietrzychowice, a w kraju choćby o gminie Wilków na Lubelszczyźnie, zalanej na 90 proc. powierzchni... Ale i tak nie zmieni to faktu, że Uszew ciągle należy do najczęściej zalewanych w południowo-wschodniej Polsce miejscowości. Zaczęło się jeszcze przed "powodzią stulecia", we wrześniu 1996. Później nastąpiła czarna seria. Do 2001 roku wieś była siedem razy pod wodą. W 1998 nawet dwa razy - w kwietniu i czerwcu. Wystarczało oberwanie chmury. Tu niemal każdy był lub jest powodzianinem, wydobywającym się z błota i mułu. Tylko ci, którzy mieszkają na górce, mają święty spokój. Woda na półtora metra w domach to tutaj żadna osobliwość. Arka Noego - W tamtą niedzielę o czwartej rano woda przyszła rowem i postała do siedemnastej. Wystarczyło. W mieszkaniu było pół metra - rozkłada ręce Maria Trylińska, właścicielka małego drewnianego domku z murowanym gankiem, położonego blisko rzeczki. Mówi, że wodę mają tutaj rok w rok. - Po pierwszej wielkiej powodzi dostaliśmy panele, ale do dzisiaj nic nie zrobiliśmy. Po co. Przecież zaraz trzeba byłoby te zamoknięte panele zrywać z podłogi. Gdy zaczyna solidniej padać, ja od razu jestem cała w nerwach, ręce mi się trzęsą, bo nie wiadomo, co nastąpi. Na ogół następuje to, co zwykle. Cofka wpływa rowem najpierw na podwórko, potem do mieszkania. W maju tego roku podlało meble, lodówkę, wirówkę, kuchenkę gazową, piece kaflowe. Z synem sąsiada udało się uratować wersalkę. - Nie bardzo miał kto nam pomóc - narzeka pani Maria. - Mąż jest ciężko chory, rok temu miał poważną operację, nie dźwignie. Denerwowało mnie, że tyle gapiów najechało się tutaj samochodami, wyszli na mostek i spokojnie patrzyli na wodę, jak się podnosi. Ale żeby tak ktoś przyszedł tu do mnie, pomógł w czymś. A gdzie tam. Kogo to obchodziło. Strażacy przyjechali, piasek zostawili - i tyle. Ratuj się, człowieku, sam. Czasem mam już tylko ochotę skoczyć do tej wody i mieć wszystko za sobą... Zalało także studnię na podwórku. Tradycyjną, z wiadrem i kołowrotem. - Żal, bardzo żal. Woda była tak dobra, że siedem rodzin ją sobie brało. Jeszcze w stodole zalało mi węgiel i drewno... Pani Maria zastanawia się, ile powodzi jest w stanie przeżyć taki domek jak ich. Ile jeszcze wody może niemal co roku wchłonąć. - Jak fala się wleje, jak cały nasiąknie, to chodzi jak arka Noego. Boję się, że pewnego dnia będzie się nadawał tylko do rozbiórki... Młody sąsiad Trylińskich, Daniel Jurgała, w czasie każdego zagrożenia przyjmuje ten sam sposób postępowania. Zawartość szuflad w mieszkaniu dokładnie pakuje i gromadzi w najwyższym miejscu. Żonę z dziećmi wywozi do jej siostry w Okocimiu. On zostaje i czuwa. Tu, w Uszwi, taki jest już stały obyczaj. Ludzie jednego dnia się pakują, a drugiego, gdy niebezpieczeństwo szczęśliwie minie - wypakowują. Wybuduję się na górce - W zasadzie wodę mamy co roku, jeśli nie w mieszkaniu, to na podwórzu - informuje Janina Jurgała, matka Daniela. Prowadzi w stronę frontowej ściany domu, na której odznaczyła się wielka fala w lipcu 1997. - Z metr sześćdziesiąt miała. Pozostała pamiątka. Daniel mówi, że nie da się tak dłużej żyć. Zabrał się niedawno za budowę nowego domu. - Oczywiście, nie tutaj, nie w tym miejscu. Dom buduję w innej części Uszwi, na wzniesieniu. Żeby tam dotarła woda, to musiałby być chyba koniec świata. Niektórzy mieszkańcy wioski dziwią się, że po takich doświadczeniach zaraz przy drodze powstaje karczma. - Przecież to teren zalewowy. - Musiałby gość całkiem zrezygnować, bo przecież na górce knajpki nie postawi. Kto by tam przychodził? Na głównej drodze pewnie coś zarobi - prorokuje mężczyzna, który wraca z zakupów w sklepie obok remizy. Zarobi, jeśli wcześniej - odpukać! - nie straci. - W tym roku woda wdarła się do około 90 budynków, na różną wysokość, ale rzeczywiście Uszew, biorąc pod uwagę skalę tegorocznej powodzi, mogła być w znacznie gorszej sytuacji - ocenia zastępca wójta. Po majowej powodzi pozostała woda na polach, błoto na podwórkach, kontener z wodą do celów gospodarczych, ustawiony pod remizą OSP i zanieczyszczone koryto Uszwicy. Z falą napłynęły rozmaite brudy. To właśnie ta rzeczka, która w tym miejscu wygląda jak potok, o ile nie szaleje. Miejscowi tłumaczą, że szaleje wtedy, gdy w nieodległym Rajbrocie mocno popada, gdy woda w Uszwicy się spiętrzy i rozpędzi, gdy wleje się do niej jeszcze Leksandrówka. Wówczas woda rozlewa się na okolicę. Trzynaście lat temu zatopiła również Brzesko. Pomysł z brodą - W lipcu 1997 roku wodę w domu miałem na półtora metra - opowiada Józef Klimas. - W późniejszych latach, i w tym roku, też mnie podtapiało. Kiedy pracowałem, jeździłem trochę w delegacje, po Polsce i świecie. W Niemczech na przykład woda w każdym potoku napotyka na jakąś przeszkodę, żeby łatwo nie występowała z brzegów. Zbiorniki, tamy są u nas potrzebne. I należy czyścić regularnie koryta, rowy, przepusty. Pamiętam, ile było protestów, gdy budowano zaporę w Czorsztynie, a to przecież ta zapora uchroniła kawałek południowej Polski przed zatopieniem w dziewięćdziesiątym siódmym... - Oj, przydałby się zbiornik w Gosprzydowej, koniecznie - rzuca szybko Stanisław Cebula, sołtys wsi. Spieszy się, do załatwienia jest jeszcze dużo spraw, choć z wyczuwalną w głosie ulgą mówi na pożegnanie: - Najgorsze chyba mamy za sobą. Po "powodzi stulecia" bardzo prędko dojrzewał pomysł, by w Gosprzydowej, niedaleko Uszwi, w tej samej gminie, zbudować zbiornik retencyjny, który ma szansę ujarzmić Uszwicę. Były spore szanse na realizację tego projektu, lecz ludzie się nie dogadali. Pomysł ze zbiornikiem jest bardzo stary. Ma już brodę. Ale kiedy w polskim klimacie przeważać zaczęły lata suche, na długo zapomniano o planach. Aż do drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych. Do dzisiaj się mówi, że rolnicy z Gosprzydowej, właściciele gruntów, które miałyby być oddane pod budowę zbiornika, zażądali bardzo wysokich cen za teren. - Jeśli dobrze zapamiętałam, chcieli 7 tys. zł za ar - twierdzi jedna z mieszkanek Uszwi. - Jak za działkę budowlaną w Krakowie. - Rozumiem, że zawsze ktoś chce na czymś zarobić - mówi Daniel Jurgała. - Nie dziwi mnie to, to ludzkie. Ale nie można przekraczać granic zdrowego rozsądku. Powódź jak macocha Do nierozwiązanych kwestii finansowych doszedł przed laty opór innych mieszkańców Gosprzydowej, którzy obawiali się, że projektowany u nich typ zbiornika źle wpłynie na funkcjonowanie miejscowości. Na nic zdały się liczne rozmowy, do których włączył się osobiście także marszałek województwa. Gosprzydowa nie ustąpiła. Sprawa umarła. Może teraz, po majowej powodzi, znowu odżyje? Tylko w latach 1997-2001 szkody powodziowe w gminie Gnojnik szacowano na ok. 50 mln zł. Gdyby był zbiornik, nie doszłoby do takich strat. - Mam nadzieję, że teraz uda się zrealizować projekt, że po kolejnej nauczce zmieni się sposób myślenia - mówi wicewójt Kowalczyk. - Tym bardziej, że szkody ponoszą także inne gminy i bardzo liczę na to, że będą one nas wspierały w budowie zbiornika retencyjnego. W poprzednim czasie niektóre samorządy zrezygnowały ze współpracy, gdy zaczęła się dyskusja o sfinansowaniu zakupu gruntów należących do prywatnych właścicieli. Nie chciano się dołożyć do wykupu działek. Może planowana specustawa antypowodziowa też w tym wszystkim dopomoże? Stanisław Kowalczyk zaznacza, że gmina sama nie udźwignie inwestycji, że leży ona poza jej finansowymi możliwościami. - Oczekujemy inicjatywy ze strony Wojewódzkiego Zarządu Melioracji i Urządzeń Wodnych. On też powinien być stroną w ponownych negocjacjach z mieszkańcami Gosprzydowej. Wiesław Ziobro wieslaw.ziobro@dziennik.krakow.pl Czytaj również: Ziemia może się zapaść Dyskusja o stanie bezpieczeństwa Konopie na nasypie kolejowym