W centrach handlowych trwa gorączka przedświątecznych zakupów, temperaturę podniosło przegłosowanie w piątek przez Sejm ograniczenia, a od 2020 r. zakazu handlu w niedzielę. OPZZ ma w tej sprawie wyraźnie inne stanowisko niż Solidarność i rząd. Jan Guz: - Podchodzimy do handlu w niedziele nie ideologicznie, lecz pragmatycznie. Nie chcemy działać zakazami i nakazami ani tworzyć prawa dla wybranej grupy pracowników, nawet tak licznej - 600-tysięcznej - jak zatrudnieni w handlu wielkopowierzchniowym. W sprawie ograniczenia pracy w niedziele zwracają się do nas pracownicy z innych branż, bo przecież tankujemy wtedy paliwo, chodzimy do sieciówek gastronomicznych, kawiarni i restauracji, kin i teatrów, jeździmy autobusami i pociągami, kontaktujemy się z operatorami sieci komórkowych. Aby w poniedziałek sklepy wielkopowierzchniowe miały czym handlować, w niedzielę trzeba dowieźć do nich towar. Proponujemy objęcie wszystkich zatrudnionych jednakowymi regulacjami ustawowymi, zapisanie np. w Kodeksie pracy, że co najmniej dwie niedziele pracownik ma wolne, z ochroną rodziców wychowujących małe dzieci. Ponadto pracującym w tym dniu przysługiwałoby wynagrodzenie w wysokości 250% stawki dziennej. Wszyscy zatrudnieni w handlu wielkopowierzchniowym mieliby zatem co najmniej dwie niedziele wolne, a klienci nie musieliby zmieniać przyzwyczajenia spędzania siódmego dnia tygodnia w centrach handlowych. - Znam opinie ludzi i wyniki sondaży, wiem, jak bardzo sprawa handlu w niedziele dzieli społeczeństwo, a nawet pracujących w tym dniu. Części z nich odpowiada dzień wolny w ciągu tygodnia. Nie da się przyjąć rozwiązania, które zadowoli wszystkich. Dlatego opowiadamy się za dobrowolnością i zapewnieniem wszystkim pracującym w niedziele lepszej rekompensaty za to, że nie mogą tego dnia spędzić z rodziną, że muszą rezygnować ze swoich planów. Jeśli przedsiębiorcy opłaci się uruchomienie placówki w niedzielę, będzie musiał zapewnić pracownikom znacznie korzystniejsze warunki niż dziś. Niedawno szef Solidarności bardzo ostro skrytykował rząd za chęć ograniczenia handlu do dwóch niedziel w miesiącu, nazwał to mydleniem oczu. Głosowanie w Sejmie pokazuje, że rząd poszedł na ustępstwa wobec Solidarności. Głosu OPZZ w tej sprawie prawie nie było słychać. - Wielokrotnie przedstawialiśmy nasze stanowisko. Jesteśmy konfederacją i mamy różne organizacje związkowe, ale postulat wyższych płac za pracę w niedziele nas łączy. Podobnie myśli wielu przedsiębiorców, im też bardziej odpowiada system zachęt niż zakazów oraz określenie w Kodeksie pracy minimalnej liczby wolnych niedziel przysługujących zatrudnionym. W marcu 2018 r. mają być gotowe projekty nowego Kodeksu pracy regulujące indywidualne i zbiorowe prawo pracy. Czy wiecie, co tam ma być zapisane? - Mamy swojego przedstawiciela w Komisji Kodyfikacyjnej Prawa Pracy - mecenasa Liwiusza Laskę, który pełni w niej funkcję wiceprzewodniczącego, reprezentuje OPZZ, zgłasza nasze propozycje. Niestety, związki zawodowe nie mają w komisji większości, a ona decyduje o przyjęciu konkretnych rozwiązań. Podobno nowe prawo pracy umożliwi uelastycznienie czasu trwania urlopu - może on być skrócony z 26 do 20 dni. - Ten niefortunny przeciek do prasy nie pokrywa się z dotychczasowymi wynikami prac komisji, takiego zagrożenia nie ma. Natomiast my jako OPZZ przygotowaliśmy projekt ustawy dającej pracownikom prawo do 32 dni urlopu. Łatwo sobie wyobrazić reakcję pracodawców: co też ten Jan Guz opowiada, wiek emerytalny dla mężczyzn został obniżony o dwa lata, dla kobiet o całe siedem, teraz chcą wydłużenia urlopów! Ośmiogodzinny dzień pracy - wprowadzony tuż po odzyskaniu przez Polskę niepodległości - także chcecie skrócić? - To świetny argument przemawiający za potrzebą skrócenia czasu pracy: mamy regulacje nie z tej epoki! Dokładnie 200 lat temu wymyślono formułę "osiem godzin pracy, osiem godzin snu, osiem godzin wypoczynku", która stała się podstawą obowiązujących do dziś uregulowań. Czas pracy się nie zmienił, za to świat wokół nas jest kompletnie inny! Wiele rzeczy załatwiamy bez udziału człowieka przez internet, w sklepie mamy kasy samoobsługowe, niedługo przesiądziemy się do samochodów bez kierowcy. Technika i technologia poszły nieprawdopodobnie naprzód, do tego nastąpiło coś, co do niedawna nikomu się nie śniło - rewolucja informatyczna i cyfryzacja. Dzięki automatyzacji i robotyzacji możliwości produkcyjne są niemal nieograniczone, choć nie wymaga to zwiększenia zatrudnienia i wydłużenia czasu pracy. Tymczasem Polacy pracują prawie 2 tys. godzin rocznie, należą do najbardziej zapracowanych społeczeństw w Europie. Możemy stanąć wobec dylematu: albo zmniejszamy zatrudnienie, albo skracamy czas pracy? - Skracamy czas pracy nie tylko po to, by dzielić się pracą z innymi, by pracownicy byli mniej zmęczeni, by było mniej wypadków w pracy, lecz w ogromnym stopniu dlatego, by nie wypaść z walki o miejsce w międzynarodowym podziale pracy. Dziś mówi się o Polsce jako o montowni dla zagranicznych koncernów, rywalizujemy kosztami pracy, a nie technologiami i nowatorskimi rozwiązaniami organizacyjnymi. Krótszy dzień pracy to więcej czasu na edukację, podnoszenie kwalifikacji, doskonalenie, rozwój, dzięki czemu pracownik staje się bardziej twórczy i efektywny, ma więcej czasu dla rodziny, o który tak zabiega część ugrupowań. Zamierzacie dokonać zamachu na ośmiogodzinny dzień pracy? - Chcemy, aby ludzie pracowali krócej za większe pieniądze. Obecnie przygotowujemy nowe propozycje związane z czasem pracy. Ale one nie obejmą osób zatrudnionych na umowach pozakodeksowych. - To są tzw. umowy śmieciowe, prekaryjne. Chcemy je eliminować poprzez wyraźne oddzielenie zatrudnienia i usług. Zatrudnienie powinno oznaczać osoby z umową o pracę, które stawiają się codziennie do dyspozycji pracodawcy odprowadzającego za nie wszystkie świadczenia. Prace związane ze zleceniami czasowymi powinny być przeniesione do sfery usług, a osoby je wykonujące prowadziłyby działalność gospodarczą. Taki podział wymusiłby ograniczenie umów śmieciowych opartych na Kodeksie cywilnym, a nie Kodeksie pracy. Praca jest powiązana z płacą. W zeszłym roku rząd, określając poziom płacy minimalnej i minimalnej stawki godzinowej na 2017 r., okazał się hojniejszy od związkowców. - Powtarzacie śpiewkę rządu! To nieprawda, bo od wielu lat nasz stały postulat brzmi: płaca minimalna powinna osiągnąć 50% przeciętnego wynagrodzenia. To samo powtórzyliśmy w zeszłym roku, ale rząd powiedział, że nie może zrealizować tego celu jednorazową podwyżką. Skoro nie, zgodziliśmy się, aby nasze rozwiązanie było wdrażane etapami. I wtedy rząd przebił naszą propozycję, podniósł płacę minimalną z 1850 do 2 tys. zł brutto, wygrywając PR-owsko sprawę. Ale rząd w zasadzie nie miał wyjścia, decyzja o podwyższeniu płacy minimalnej zapadła kilka miesięcy po uruchomieniu programu 500+, który spowodował załamanie relacji między wysokością świadczeń socjalnych i płac. Trzeba było wyraźnie podnieść te drugie, by ludziom opłacało się pracować, by nie porzucili rynku pracy. Czyli dzięki 500+ Polacy zarabiają więcej? - Oczywiście, świadczenia socjalne i płace to naczynia połączone. Ale jest jeszcze wiele do zrobienia, gdyż nadal 12% pracowników należy do kategorii biednych pracujących - po wyjściu z pracy biegną do pomocy społecznej, bo z samej pensji nie są w stanie utrzymać rodziny, opłacić mieszkania. I tak z tego powodu zwolniło się z pracy ponad 40 tys. osób. W 2018 r. płaca minimalna ma wynieść 2100 zł, rząd ogłosił swoją decyzję bez oglądania się na pana postulat podwyżki do 2220 zł. - Uważam, że podwyżka jest zbyt niska, chodzi przecież o 100 zł brutto, co oznacza, że do wydania będzie niewiele ponad półtora tysiąca. My do sklepu idziemy z kwotą netto, a ceny - zwłaszcza żywności - poszły mocno w górę. Pracodawcy uważają, że płaca minimalna osiągnęła już 47% przeciętnego wynagrodzenia i jest czynnikiem antymotywacyjnym. - Zapominają dodać, że wynagrodzenia rosną wolniej niż wydajność, a udział płac w PKB w ciągu ostatnich 15 lat spadł o 13%. Wystarczy spojrzeć na statystyki europejskie, by się przekonać, że należymy nie tylko do najbardziej zapracowanych, ale i do najgorzej wynagradzanych narodów w Europie. W 2003 r. mieliśmy 33% płacy niemieckiej, obecnie - niecałe 30%. W czerwcu w słowackich zakładach Volkswagena doszło do strajku, pracownicy żądali dużych podwyżek, powołując się na poziom zarobków pracowników VW w Niemczech - jedni i drudzy zarabiają w euro. Co pan na to? - Od dawna powtarzam, że powinniśmy pójść w kierunku wyrównywania płac w Unii Europejskiej. Kilka lat temu na forum Europejskiej Konfederacji Związków Zawodowych zgłosiłem propozycję wprowadzenia europejskiej płacy minimalnej. Wtedy bardzo ostro sprzeciwili się temu przywiązani do swojego modelu socjalnego koledzy ze Skandynawii. Obawiali się równania w dół kosztem swoich pracowników, ale nam chodzi nie o to, żeby oni równali do nas, lecz byśmy dogonili ich. Chcemy wyeliminować dumping płacowy, wykorzystywanie przez pracodawców z krajów zamożnych pracy zatrudnionych w krajach, w których poziom zarobków jest wyraźnie niższy. Do tego konieczne są ustalenia o charakterze unijnym. Od dwóch lat mówi się o europejskim filarze praw socjalnych, który dotyczy m.in. warunków pracy. Wrócił pan ze szczytu UE w Göteborgu poświęconego tej kwestii. Jakieś konkrety już są? - Podpisano europejski filar praw socjalnych, ponadto zrobiono krok ku wprowadzeniu zasady równej płacy za tę samą pracę. Niestety, część rządów przeciwstawia się tym rozwiązaniom. Nie tylko - głośno protestowali pracodawcy, którzy delegują pracowników za granicę. - A więc rząd polski w większym stopniu reprezentował interes kapitału niż pracowników. Dobrze, że większość państw była innego zdania. A co z jeżdżącymi po Europie kierowcami ciężarówek? - Zostali wyłączeni do oddzielnych rozmów ze względu na bardziej złożony system rozliczeń. Nie podoba mi się to rozwiązanie - wszystko powinno być w płacy, polski pracownik pracujący za granicą nie powinien zarabiać mniej niż pracownicy z innych krajów. Co zrobić, by wyrównać płace w skali europejskiej? - W Göteborgu rozmawialiśmy o tym, że należy walczyć z dumpingiem płacowym, podnosząc płace tam, gdzie są one szczególnie niskie. Przecież nie ma kraju bogatego, w którym pracownicy są kiepsko opłacani. Powinniśmy pomyśleć o ponadnarodowych układach zbiorowych pracy, np. w ramach koncernu Volkswagen i wielu innych firm działających w różnych krajach. Ale droga do tego rozwiązania jest jeszcze daleka, jak tu zresztą mówić o ponadnarodowych układach zbiorowych, skoro polscy pracodawcy w ogóle nie chcą wdrażać układów zbiorowych u siebie? Proponowałem, by do Rady Dialogu Społecznego wchodzili tylko ci pracodawcy, którzy mają układ zbiorowy, bo to pokazałoby, że sami są skłonni do dialogu, że potrafią rozmawiać. To jednak zostało odrzucone. Rada Dialogu Społecznego powstała w miejsce dawnej Komisji Trójstronnej. Bez względu na nazwę rządzący odrzucali wasz postulat powiązania emerytury ze stażem pracy: 35 lat oskładkowanych dla kobiet i 40 dla mężczyzn. Ten pomysł wciąż jest na stole? - Ten postulat jest odrzucany przez rządzących, ale gdy przechodzą do opozycji, to nas popierają. Tak się stało z PSL. Nasza propozycja premiuje pracę legalną, od której płaci się składki. Gdyby ją wdrożono, emerytury byłyby wyższe przy porównywalnym wieku emerytalnym. Ponadto zaproponowaliśmy, by po przepracowaniu 35 lub 40 lat pracownicy mogli nadal pracować, nie płacąc składek na ubezpieczenia społeczne i fundusz pracy. W ten sposób wszyscy odnieśliby korzyści: ludzie, którym nie śpieszy się na emeryturę, państwo, które nie musiałoby wypłacać im emerytury, i pracodawcy, którym zmniejszono by koszty pracy. Obecnie, po obniżeniu wieku emerytalnego, nasze propozycje schowano do najniższej szuflady, ale czas pokaże, że to dobre rozwiązania. Czy obecny rząd, który wydał walkę elitom i zapowiedział zwrócenie uwagi na zwykłych ludzi, słucha związków zawodowych bardziej niż poprzednie? - Nie traktuje równo związków zawodowych - część naszych pomysłów, np. minimalna płaca godzinowa czy niektóre rozwiązania w systemie emerytalnym, jest wdrażana, bo to po prostu dobre założenia. Skłamałbym, mówiąc, że PiS nie słucha związków zawodowych. Jeśli chodzi o część socjalną, wiele spraw udało się nam przeforsować, choćby tę minimalną płacę godzinową, uwzględnianie w przetargach publicznych tylko oferentów, którzy zatrudniają pracowników na umowę o pracę. Mają zostać zwolnione z opodatkowania i oskładkowania niektóre wypłaty ze świadczeń socjalnych. Mimo to dialog nadal jest w kryzysie, bo rząd czuje się silny i nie kwapi się do rozmów. Nie chce też się dzielić sukcesami - pani premier lub minister ustawia się przed kamerą i komunikuje miłe pracownikom informacje, nie wspominając o Radzie Dialogu Społecznego. Nie możemy się doczekać ustawy o związkach zawodowych, której projekt od dawna leży w Sejmie. PiS przed wyborami obiecywało, że nie będzie wyrzucać do kosza obywatelskich inicjatyw ustawodawczych, a co zrobiono z prawie milionem podpisów w sprawie referendum dotyczącego reformy oświaty? Do tego doszły tzw. poselskie projekty ustaw, będące zwykłym ominięciem procedury konsultacji. Na ostatnim spotkaniu u pana prezydenta zwróciłem się z prośbą, by nie podpisywał ustaw, jeśli zostały przyjęte bez konsultacji z zainteresowanymi środowiskami, które się o to dopominały. Związki rosną w siłę? - Spada aktywność społeczna, w tym mniej osób działa w związkach zawodowych. W Polsce przeważają zakłady małe, a związek można założyć, jeśli jest co najmniej 10 chętnych. W praktyce oznacza to, że w zakładzie musi być kilkudziesięciu pracowników. W dodatku pracodawcy robią, co mogą, by zniechęcić do wstępowania do związku, bo nie chcą nikogo dopuszczać do wpływu na decyzje. Ludziom szkoda też pieniędzy na składki - to paradoks, że pracodawca odlicza sobie koszty uzyskania, natomiast składka związkowa podlega opodatkowaniu i oskładkowaniu. W czasie dwóch lat rządów PiS było wiele masowych wystąpień w obronie demokratycznego państwa prawa - dominowała w nich klasa średnia, pracownicy, których reprezentujecie, pozostawali niewidoczni. - Trwają protesty nauczycieli, pracowników opieki zdrowotnej czy budżetówki. Jest wiele niezadowolonych grup. Pracownicy najemni są w dużo trudniejszej sytuacji niż klasa średnia, otwarte protestowanie wiąże się dziś z obawą o utratę pracy, a co za tym idzie - możliwości utrzymania rodziny i spłaty kredytu. Wielu ludzi boi się wychodzić na ulicę. Ponadto wprowadzenie świadczenia Rodzina 500+ czy wywalczonej przez OPZZ minimalnej płacy godzinowej sprawiło, że część społeczeństwa poczuła się pewniej. Mówią mi: kiedyś dostawałem za godzinę 5 zł brutto, po wprowadzeniu minimalnej płacy godzinowej zarabiam 10 zł netto. Rozmawiali: Jerzy Domański, Krzysztof Pilawski