Emad trzyma w ręku próbówkę z fioletowym płynem i przelewa go do naczynia z wodą. - To wygląda jak prawdziwy wybuch wulkanu! - cieszy się, gdy płyn przeistacza się w rosnący "atomowy grzyb". 12-latek uwielbia robić eksperymenty. W białym fartuchu i okularach z grubymi oprawkami wygląda jak prawdziwy naukowiec. Pochodzi z syryjskiej miejscowości Anadan (niedaleko Aleppo) i wraz z rodzicami przybył do Niemiec w 2016 r. Od paru miesięcy bierze udział w projekcie "Mali naukowcy", sfinansowanym przez Niemieckie Stowarzyszenie Fizyków (DPG) w Berlinie. Gdy wzburzony płyn powoli osadza się na dnie szklanki, zaciekawiony chłopiec pyta: - Proszę pani, dlaczego ta woda na górze jest przezroczysta, a na dole fioletowa? Nie powinna się zabarwić cała? - Bo to, co wlałeś do szklanki, było chłodniejsze. Ciepła woda zawsze wypływa na górę - odpowiada Angelina. 23-letnia Niemka studiuje fizykę i jest praktykantką DPG. Dzięki niej dwa razy w tygodniu kontener z piętrowymi łóżkami dla uchodźców zamienia się na kilka godzin w małe laboratorium. W ośrodku w dzielnicy Marzahn mieszka ok. 40 osób. Większość pochodzi z Syrii, ale są też imigranci z Afryki i Czeczenii. Czasem trudno się dogadać, choć akurat zasady fizyki i chemii są wszędzie takie same. Dlatego ilekroć Angelina zbliża się do kontenerów, niosąc walizki pełne rozmaitych próbówek, wężyków i palników, dzieci z wypiekami na twarzy czekają na nią przy oknach. Nie chodzą jeszcze do szkoły i są złaknione wiedzy. Zwykle się nudzą i nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Inicjatywa DPG trwa już od jesieni 2015 r., gdy ruszyła fala imigrantów, i uchodzi za modelowy przykład udanej integracji. Jest to jednak tylko kropla w morzu potrzeb, bo skala zjawiska, z którym od czterech lat zmagają się niemieckie władze, nadal dostarcza im sporo problemów. Gorący sierpień - Niemcy są silnym państwem, damy radę! - powtarza Angela Merkel już od kilku lat, szczególnie wtedy, gdy w prasie wylewane są na nią cysterny pomyj. Po raz pierwszy słowa te padły z ust pani kanclerz we wrześniu 2015 r., kiedy tysiące osób przemierzało szlak bałkański i skutki otwarcia przez nią granic były jeszcze nie do przewidzenia. Dziś są już powszechnie znane. W latach 2015-2018 o azyl w RFN ubiegało się ok. 1,3 mln osób. Tylko w gorącym sierpniu 2015 r. zarejestrowano w urzędach migracyjnych ok. 100 tys. ludzi. Codziennie przybywało wtedy ok. 3,5 tys. uchodźców. Państwo nie było przygotowane na wzbierającą z każdym dniem falę. Przerosła ona najdalej idące przewidywania polityków, urzędników, służb socjalnych, wolontariuszy, działaczy społecznych, nauczycieli. Zimą 2015 r. na urzędniczych biurkach piętrzyło się prawie pół miliona nierozpatrzonych wniosków o azyl. W międzyczasie sytuacja trochę się uspokoiła, głównie dzięki porozumieniom, które Merkel zawarła z tzw. krajami tranzytowymi, np. z Turcją. W grudniu 2018 r. o azyl ubiegało się już tylko ok. 10 tys. osób - tyle samo, ile w pierwszym kwartale 2015 r. W niemieckich urzędach zapanowała względna normalność, a według informacji urzędu migracyjnego BAMF pozostało "zaledwie" 50 tys. nieopracowanych wniosków o azyl. Urzędnicy mogą więc odetchnąć, ale problemy tak naprawdę dopiero się zaczęły - zwłaszcza jeśli chodzi o integrację młodzieży w szkołach. W ostatnich czterech latach prawie co trzeci wniosek o azyl został złożony przez osobę niepełnoletnią. W 2018 r. aż 43% ubiegających się o prawo pobytu nie skończyło 16. roku życia. Co trzeci przybył z Syrii. W Niemczech przebywa jeszcze ok. 300 tys. "tolerowanych" imigrantów. Dwie trzecie z tej grupy pobiera świadczenia socjalne, wśród nich wielu młodych w wieku 18-24 lata. Gdy jednak zapada już prawomocna decyzja o ich deportacji, przebiega to nader opieszale. Marcowy reportaż hamburskiego tygodnika "Spiegel" o trudnościach z wydalaniem imigrantów odsłania bezsilność władz niemieckich. W 2018 r. deportowano ok. 24 tys. osób, ale w 30 tys. przypadków procedura się nie powiodła - albo ludzie ci się nie stawili i wciąż gdzieś się ukrywają, albo wnoszą sprawy do sądu, przedłużając swój pobyt o miesiące lub lata. W całych Niemczech w więzieniach jest tylko 500 miejsc dla czekających na deportację, choć powinno być dziesięć razy tyle. Tej sytuacji nie zmienił kryzys migracyjny z 2015 r.Ci młodzi imigranci, którzy tak jak Emad z Berlina chcą w Niemczech uczyć się i w przyszłości uczciwie pracować, też nie mają łatwo. Wypalone dzieci Dzieci z rodzin uchodźczych z trudem uczą się języka niemieckiego. Z najnowszych analiz Rady Ekspertów Niemieckich Fundacji ds. Integracji i Migracji (SVR) wynika, że wielu młodych obcokrajowców nie zdoła nawet ukończyć szkoły podstawowej. - Te dzieci są często straumatyzowane konfliktami wojennymi w swoich krajach i całymi latami nie chodziły do szkół, a teraz mieszkają w przepełnionych ośrodkach lub hotelach dla imigrantów, bez biurek i warunków do nauki. Naprawdę nie wiem, jak miałyby one osiągnąć poziom niemieckich rówieśników - martwi się socjolog Simon Morris-Lange. Według ustaleń jego zespołu większość uczniów z Bliskiego Wschodu prawdopodobnie w końcu przerwie naukę. SVR przeprowadziła szeroko zakrojone badania w 56 szkołach podstawowych we wszystkich krajach związkowych w celu ustalenia sytuacji 130 tys. uczniów, którzy przybyli do Niemiec po sierpniu 2015 r. z falą migracyjną. Morris-Lange skupił się także na metodach dydaktycznych niemieckich nauczycieli i próbował znaleźć odpowiedź na pytanie, czy i w jakim stopniu zagraniczna młodzież potrafi się skoncentrować na lekcjach. Socjolog dochodzi niestety do pesymistycznych wniosków. - Oświata nie była przygotowana na tak masową konieczność integracji. Widzimy to zwłaszcza teraz, gdy zaczęły przybywać do Niemiec rodziny uchodźców - mówi Morris-Lange. Naukowiec współpracował z organizacją Teach First Deutschland, która za pośrednictwem swoich młodych wysłanników - przeważnie studentów kierunków nauczycielskich - przeprowadza sondy w szkołach podstawowych. Przy okazji pomagają oni imigrantom w tzw. klasach powitalnych, zbierając pierwsze zawodowe doświadczenia, pisząc protokoły o szkolnej codzienności i dostarczając je następnie pracownikom SVR. Na podstawie tych obserwacji Morris-Lange stwierdził, że właściwie każda szkoła realizuje odrębny program integracyjny. Prowadzi to często do chaotycznych sytuacji, w których "lepsi" uczniowie są od razu wrzucani do niemieckich klas, gdzie najczęściej doznają szoku kulturowego i sobie nie radzą, a "gorsi" biorą udział w kursach językowych dla początkujących, których przez lata nie mogą ukończyć. Większość szkół decyduje się jednak na wariant mieszany, czyli na natychmiastową integrację cudzoziemców w tradycyjnych klasach z niemieckimi uczniami, z dodatkowymi kursami językowymi po szkole. - Pytanie tylko, czy to rzeczywiście najlepsza forma integracji, ponieważ dzieci często wieczorem są wypalone i nie rozumieją, dlaczego ich niemieccy rówieśnicy mogą już iść na basen, a one muszą przesiadywać na kursach - zastanawia się Morris-Lange. Jego badania pokazały, że najlepsze wyniki osiągają uczniowie z odrębnych klas powitalnych, gdzie najpierw przez kilka lat uczą się intensywnie języka niemieckiego. Problem polega na tym, że poziom w tych klasach jest bardzo zróżnicowany, gdyż lądują w nich zarówno analfabeci, jak i dzieci, które w krajach ojczystych chodziły do szkoły. Zniechęceni uczniowie Z punktu widzenia samych dzieci są to na pewno problemy najmniejszej wagi. - Z powodu ucieczki z ojczyzny i związanej z nią traumy, a także długiego czekania na wolne miejsca w niemieckich szkołach, dzieci mają ogromne trudności z nauką - wyjaśnia Angelina. Natomiast nauczyciele stoją przed podwójnym wyzwaniem - z jednej strony, muszą nauczyć je niemieckiego, a z drugiej, przygotować do wymagań systemu edukacyjnego. Według analityków z SVR właśnie ten okres przejściowy okazuje się największym problemem. Dostawszy się do tradycyjnych klas, imigranci muszą już radzić sobie sami, bez żadnego indywidualnego wsparcia. W rezultacie uczeń nie nadąża za wywodami nauczyciela, nie odrabia lekcji, wstydzi się zgłosić i - co najgorsze - nie zostaje zaakceptowany przez niemieckich kolegów. To smutne, ponieważ w większości przypadków dzieci imigrantów przystępują do nauki z entuzjazmem, zniechęcają się dopiero z upływem czasu. - Aby uporać się ze skutkami kryzysu migracyjnego w szkołach, trzeba przede wszystkim zatrudnić tam więcej psychologów - uważa Morris-Lange. Kolejnym utrapieniem jest dojmujący brak nauczycieli i związane z nim dodatkowe obciążenia dla niemieckich szkół. W Berlinie tym kłopotom miało zaradzić szybkie zatrudnienie nauczycieli, choćby z dziedzin niezwiązanych ze szkolnictwem i pedagogiką, co wyraźnie obniżyło poziom. Trudności sprawia uchodźcom również kiepska komunikacja pomiędzy nauczycielami. - Dzieci często odnoszą wrażenie, że co tydzień zaczynają od nowa, bo prowadzący są źle przygotowani - tłumaczy socjolog z SVR. Co więcej, w klasach powitalnych nauczyciele tylko wyjątkowo sporządzają profile uczniów, zawierające informacje, którymi mógłby potem dysponować wychowawca w tradycyjnej klasie. Po intensywnym kursie językowym obcokrajowiec nagle jest jak Marsjanin, którego nie zna nikt, z nauczycielem włącznie. Z raportów wysłanników Teach First Deutschland wyłania się obraz nauczycieli obciążonych niezliczonymi nadgodzinami, niepozostawiającymi czasu na współpracę i zebrania, na których można by wspólnie wyciągać wnioski i zapobiegać wypaczeniom. Odgórne decyzje Młodzi uchodźcy najlepiej integrują się w szkołach, do których uczęszczają niemieckie dzieci o pochodzeniu imigranckim. Urodziły się w Niemczech, ale ich rodzice przyjechali np. z Turcji, dlatego są w większym stopniu uwrażliwione na problemy obcokrajowców i śpieszą im z pomocą. To dotyczy również pedagogów, mających w takich szkołach wieloletnie doświadczenie zarówno z wielojęzyczną młodzieżą, jak i w przygotowywaniu konspektów lekcji odpowiednich dla cudzoziemców. W szkołach multi-kulti młodzi imigranci z Syrii łatwiej nawiązują kontakty z niemieckimi kolegami, bo ci sami zmagają się jeszcze z problemami integracyjnymi. Kłopot w tym, że poziom w szkołach, do których chodzą uczniowie w trudnej sytuacji społeczno-ekonomicznej, jest bardzo niski. Uchodźcy czują się tam może nieco lepiej, ale absolwenci tych placówek rzadko radzą sobie w życiu zawodowym. W tych szkołach można spotkać dzieci, które mówią bardzo źle po niemiecku, mimo że urodziły się w Niemczech (miałem kiedyś sam przyjemność przeprowadzenia lekcji w takiej klasie). - Nasze badania pokazują, że niemieccy nauczyciele zupełnie się nie dostosowali do zaistniałej sytuacji. Być może problem zaczyna się już na uniwersytecie, gdzie starszych profesorów pedagogiki i dydaktyki kompletnie nie obchodzą skutki kryzysu migracyjnego - sądzi Morris-Lange i proponuje także odważne zmiany w materiale przerabianym na studiach nauczycielskich. Zdaniem naukowca z SVR wszyscy studenci powinni zaliczać również egzaminy z dydaktyki niemieckiego jako języka obcego - bez wyjątku i niezależnie od przedmiotu. Wtóruje mu prezes Teach First Deutschland, który uważa, że nauczyciele ponoszą jedynie skutki odgórnych decyzji. - Zmiany wymagają więcej czasu, którym nauczyciele nie dysponują. Dlatego potrzebują wsparcia rządzących, przede wszystkim jednak pieniędzy - przekonuje Ulf Matysiak, szef Teach First Deutschland. Samym belfrom życzy zaś więcej empatii oraz wrażliwości na indywidualne potrzeby imigrantów. Konieczność zmian w edukacji jest paląca, tym bardziej że większość ze wspomnianych 130 tys. młodych imigrantów deklaruje chęć pozostania w Niemczech. Do nich należy także 12-letni Emad, który z pasją godną dorosłego naukowca przeprowadza eksperymenty w kontenerowym ośrodku w Marzahn. Wojciech Osiński z Berlina