Katarzyna Wierzbicka: 8 kwietnia - czyli w tygodniu odbywania się egzaminów gimnazjalnych i tuż przed egzaminami ósmoklasisty - ma się rozpocząć ogólnopolski strajk nauczycieli. Co takiego się stało, że nauczyciele stracili cierpliwość właśnie teraz? - Marek Pleśniar: Moim zdaniem zaskakuje już sam fakt, że w ogóle stracili cierpliwość. Dlaczego? - Polscy nauczyciele to najbardziej cierpliwa grupa zawodowa, jaką znam, a kolejne rządy wyrobiły w nich odporność na własne zniecierpliwienie. To pierwszy tak duży protest od 1993 r. Pamiętam, że wtedy za udział w strajku obcięto nam pensje, a i tak niczego nie wywalczyliśmy. To dodatkowo przyczyniło się do poczucia bezradności w tej grupie. Dlatego obawiałem się raczej, że nauczyciele nigdy nie stracą cierpliwości. Skoro to nastąpiło, to znaczy, że naprawdę doszliśmy do ściany. Głównym postulatem strajkowym jest wzrost wynagrodzenia o 1000 zł. Poszło o pieniądze? - Też, ale nie tylko. Nauczyciele zawsze zarabiali mało. Kiedy zaczynałem pracę w zawodzie, dostawaliśmy wynagrodzenie tak niskie, że bez pożyczki w połowie miesiąca nie miałem szans na utrzymanie siebie i rodziny. To się zmieniło z reformą ministra Handkego - wtedy pensje nauczycieli znacząco wzrosły. Trzeba też przyznać, że nauczyciele byli jedyną grupą zawodową, która dostała jakieś groszowe podwyżki na początku 2009 r. Z tym że były one na tyle małe, że inflacja dawno je pochłonęła. I to były ostatnie podwyżki w budżetówce na wiele, wiele lat. A co z podwyżkami z 2018 r.? - Ich kwoty mówią same za siebie: 121 zł dla nauczyciela stażysty, do 166 dla dyplomowanego. Po tych podwyżkach nauczyciel kontraktowy dostaje do ręki mniej niż 1900 zł, mianowany - 2965 brutto, czyli netto 2132. Dyplomowany - 2492 netto. Początkujący nauczyciel zarabia 54% średniej krajowej. Do tego dochodzą wprawdzie dodatki, ale one zależą od pieniędzy, jakimi dysponuje samorząd. W większości miast dodatek motywacyjny waha się między 50 a 200-300 zł. Najlepiej zarabiający wyciągają miesięcznie 2800-3000 zł na rękę - pod warunkiem że mają 30 lat pracy i pracują w gminie, którą stać na wysokie dodatki motywacyjne. Podobnie zarabiają dyrektorzy szkół. Tymczasem według GUS przeciętne wynagrodzenie w grudniu 2018 r. wyniosło 5274,95 zł, czyli o 6% więcej niż rok wcześniej. Wynika z tego, że nie dość, że nauczycielskie pensje są niższe niż średnia krajowa, to - porównując je do nowej średniej krajowej - są niższe o 1-2% niż w zeszłym roku. Co oznacza, że nauczyciele nie tylko zarabiają mniej niż reszta obywateli, ale dostali też mniejsze podwyżki niż wszyscy inni. Kiedy w styczniu tego roku prosili MEN o 1000 zł podwyżki, ministerstwo odmówiło, powołując się na brak pieniędzy. Potem okazało się, że pieniądze są - tylko dla kogo innego. Poza tym wiele wskazuje, że te podwyżki zostały sfinansowane de facto przez samych nauczycieli, bo towarzyszyły im zmiany w Karcie nauczyciela i likwidacja kilku dodatków. Według nowych zasad awansu zawodowego np. o stopień nauczyciela dyplomowanego można się ubiegać nie po 10, ale po 15 latach pracy. Czyli podwyżkę związaną z awansem też dostanie się później. To wszystko może do końca zniechęcić absolwentów uczelni do wybierania tego zawodu. Mówi się jednak, że nauczyciele i tak mają nieźle z dwumiesięcznymi wakacjami i 18-godzinnym etatem. - Te wakacje nie trwają wcale dwóch miesięcy, ale miesiąc, najwyżej półtora. Rady klasyfikacyjne, szkolenia, papierki, konferencje metodyczne, ewentualne egzaminy poprawkowe itd. - to wszystko odbywa się w okresie wakacyjnym. Dodatkowo większość szkół organizuje tzw. lato i zimę w mieście, na których dyżurują nauczyciele. Nie jestem wcale pewien, czy rekompensowanie żałosnych wynagrodzeń pięciotygodniowym urlopem jest tu sprawiedliwe. Przekonanie, że nauczyciel pracuje, jedynie ucząc dzieci, jest mitem. Tu nawet nie chodzi o godziny, które spędza się na pracy w domu, a których nikt nie liczy. Zapomina się, że ten zawód polega przede wszystkim na tworzeniu relacji z uczniem i na ciągłym, uważnym kontakcie z nim. Nauczyciele spędzają z dziećmi w ciągu dnia tyle samo, a często więcej, czasu niż rodzice. To nauczyciel często jest pierwszą osobą, która zauważa, że z dzieckiem coś się dzieje, jest kimś pomiędzy przedstawicielem systemu a znaczącym dorosłym dla tych dzieci. Jeśli nie stawia się na nauczycieli, to tak naprawdę nie stawia się na dzieci. Ciągłe lekceważenie nauczycieli i obciążanie ich coraz to nowymi biurokratycznymi obowiązkami powoduje, że mają coraz mniej czasu na uważną relację z uczniem, a uczniowie są w szkole coraz bardziej osamotnieni. Dalsze deprecjonowanie tego zawodu na wielu polach sprawi, że selekcja do niego będzie negatywna, a nauczycielami będą zostawać osoby przypadkowe. O czym świadczą te niewystarczające pensje? - Pensje, które nam się proponuje, są najbardziej ewidentnym miernikiem tego, jak jesteśmy traktowani. Ale również tego, jak są traktowani polscy uczniowie. W Stanach Zjednoczonych przeprowadzono badania, które pokazały, że każdy dolar zainwestowany w oświatę daje 12-krotny zwrot. Nie da się dobrze organizować tego systemu za takie pieniądze, oszczędzając na płacach ludzi, od których on zależy. Z drugiej strony nie o pieniądze tu chodzi. Polski nauczyciel w dużym stopniu przyzwyczaił się do ubóstwa związanego z tym zawodem i coraz mniejszego szacunku społecznego, ale naprawdę nie może znieść pracy w warunkach ciągłej frustracji i braku dialogu. Zaszczuty, deprecjonowany pracownik nie może być dobrym zawodowcem. Na czym polega to deprecjonowanie? - Do nas się mówi, ale się z nami nie rozmawia. Oczekuje się przy tym od nauczycieli, że będą się dostosowywać do każdej kolejnej zmiany. I oni to robią: kolejne reformy spowodowały np., że nauczyciele właściwie ciągle poszerzają swoje kwalifikacje. Trudno w tej chwili spotkać nauczyciela, który miałby tylko jedną specjalizację. Tymczasem to ciągłe dokształcanie nie daje im żadnego bezpieczeństwa. Przychodzi nowy rząd i informuje, jak będzie. A my mamy to wykonać, najlepiej za półdarmo.