Premier Donald Tusk opuścił o godz. 1 w nocy ze środy na czwartek nieformalny szczyt UE, jeszcze przed jego zakończeniem. W czwartek w Sejmie Tusk tłumaczył dziennikarzom, że bezpośrednią przyczyną wcześniejszego powrotu do Polski był kończący się czas pracy pilotów. - Dostałem informację, że do godz. 1.30 musimy być w powietrzu, jeśli mamy wrócić dzisiaj rano do Warszawy i to wszystko. To nie jest pierwszy, ani piąty raz. Mamy bardzo często informację, do której godziny musimy być na pokładzie samolotu, (...) bo jeśli kończy się czas pracy pilota, to zgodnie z procedurami bezpieczeństwa on musi wypocząć - podkreślił Tusk. - My bardzo rygorystycznie przestrzegamy procedur LOT-owskich, cywilnych, które są bardzo rygorystyczne - oświadczył szef rządu. "Nie było żadnego zagrożenia" Jak podkreślił, otrzymał sms-owo informację, że do godz. 1.30 musi być z całą delegacją w samolocie. - Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, bo obrady Rady Europejskiej, nawet nie Rady, bo to była kolacja robocza, dobiegły końca. Wychodziłem w trakcie, kiedy po konkluzjach przystępowano do ostatecznej redakcji tego dokumentu dotyczącego Grecji ze znanymi tezami. Nic się tam nie zmieniło - podkreślił Tusk. Premier zapewnił, że "bardzo poważnie traktuje obecność w Brukseli", żeby - jak mówił - "nikt nas niczym nie zaskoczył". - Tutaj nie było żadnego zagrożenia, jeśli chodzi o pilnowanie spraw. Nie pozwoliłbym sobie na to - oświadczył. PLL LOT w oświadczeniu opublikowanym na swojej stronie internetowej podkreślił, że załoga samolotu wioząca polską delegację ze szczytu europejskiego w Brukseli nie przekroczyła czasu pracy. W oświadczeniu rzecznik LOT Leszek Chorzewski zaznaczył, że "kapitan samolotu rządowego przekazał wczoraj wiadomość o granicznym czasie oczekiwania samolotu na odlot, który możliwy był najpóźniej o 1.30". - Respektując przepisy prawa lotniczego delegacja polska dostosowała się do granicznego czasu, jaki został wyznaczony na operację startu i przylot do Polski - napisał Chorzewski.