Wciąż nie wiadomo, co spowodowało katastrofę ekologiczną na Odrze. Póki co, pewne jest jednak to, że razem z rzeką umierają biznesy tysięcy osób, dla których Odra była źródłem utrzymania. Szczecin Dziewoklicz. "4 hektary atrakcji nad Odrą. 200 zł utargu przez weekend" Pierwsze martwe ryby na szczecińskim Dziewokliczu znaleziono w piątek. - Dzień przed długim weekendem. Kiedy byliśmy już zatowarowani i przygotowani na przyjazd turystów - opowiada Interii Ryszard Fertała, właściciel firmy Szczecin Toys Garden Dziewoklicz. Toys Garden to cztery hektary terenu rekreacyjnego tuż nad Odrą. - Kajaki, rowery wodne, łódki, plac zabaw dla dzieci, gastronomia. Normalnie o tej porze roku do kajaków stoi kolejka. 300-400 wypożyczeń dziennie. Teraz? Żadnego - podkreśla z goryczą Fertała. 12 sierpnia zakaz wstępu do Odry został wprowadzony w trzech województwach: zachodniopomorskim, lubuskim i dolnośląskim. Ryszard Fertała mówi krótko: dramat. - Muszę właśnie zutylizować około 150 kg mięsa i hot dogów, które kupiliśmy w czwartek na długi weekend. Wiozę je do schroniska, bo kto je zje, jak nie mamy ani jednego turysty? Po całym długim weekendzie miałem w kasie 200 zł utargu. A pracowników, którym trzeba zapłacić, siedmiu. Każdy z nich dziennie kosztuje 300 zł - wylicza właściciel firmy. Do końca września miał zaplanowanych na terenie obiektu 40 imprez. - 30 już odwołano. Ja jestem załamany. Dla mnie sezon się skończył. W połowie, bo normalnie pracujemy od czerwca do końca września. Z siedmiu pracowników zostawiam trójkę, z czworgiem już się pożegnałem, bo mnie na nich nie stać - przyznaje pan Ryszard. Pustki widać gołym okiem. - Na parkingu w weekend jest około 500-700 samochodów. W ten weekend było pięć. Cztery moich pracowników i jeden zepsuty, który stoi tam od pół roku. Zero turystów. Wspomniany utarg 200 zł wziął się stąd, że przejeżdżali koło nas budowlańcy i nakupili piwa. Tragikomedia - opisuje sytuację Fertała. Trzebież, Cigacice. "Żeby tylko ludzie nie bali się jeść ryb. Przecież nie wszystkie są z zalewu" Krystyna Zakrzewska ze smażalni ryb Wiking w Trzebieży nie ukrywa, że jest inaczej, niż było. - W ten weekend tąpnęło. Ale ja myślę, że to się jakoś ułoży. Że ludzi odstraszyła nie tyle ryba, co zamknięte kąpieliska - więc po co tu przyjeżdżać - mówi Krystyna Zakrzewska. Wiking to rodziny biznes. W wakacyjne weekendy na brak klientów nigdy nie narzekał. - Normalnie na rybkę czekało się nawet do godziny. W ten weekend, i to długi, nie czekało się wcale. To my czekaliśmy na klientów - zaznacza Zakrzewska. Tłumu nie było także w Barze Nad Odrą w Cigacicach. To w tej niewielkiej miejscowości miała miejsce burzliwa konferencja prasowa, w czasie której ówczesny prezes Wód Polskich Przemysław Daca informował, że z Odry wyciągnięto co najmniej 10 ton martwych ryb, a zgromadzeni mieszkańcy głośno krytykowali polityków za spóźnione decyzje. Politycy wyjechali, problem pozostał. - Mamy na szczęście swoich wiernych klientów i dzięki nim jakoś to idzie, bo w weekend wszystko się ucięło. Chociaż baliśmy się, że będzie jeszcze gorzej. Każdy woli pojechać nad jezioro, omijają Odrę. Jest lęk, że tu jest toksycznie - mówi Jacek Szewczyk z Baru Nad Odrą w Cigacicach. Nie każdego turystę przekonuje informacja, że ryby w smażalni nie pochodzą z odłowów na Odrze. Ani to, że dziś, zdaniem pana Jacka, śladów po armagedonie w Cigacicach już nie ma. - Było dramatycznie. Multum zdechłych ryb. Ale wszystko posprzątali. Teraz gdyby ktoś przyjechał i nie wiedział, co tu się stało, toby się nawet nie zorientował. Ja z okna widzę Odrę, mam do niej 50 metrów. Czasem na górce już ktoś sobie siedzi nad wodą, tu czapla, tu łabędź, bociany chodzą. Tu obok nas wszystko wygląda normalnie - zapewnia pan Jacek. Ale wie, że dopóki nie będzie oficjalnych komunikatów, co spowodowało katastrofę, na powrót turystów nie ma co liczyć. Z niepokojem czeka z żoną na oficjalną diagnozę, czy rzeka jest bezpieczna dla ludzi. - Wtedy życie mogłoby wrócić do normy. Mamy nadzieję, że wypowie się ktoś, kto jest autorytetem, zna te wody i powie coś mądrego. Bo na razie to mam poczucie, że niektórzy nawet nie wiedzą, jak wędka wygląda, a zabierają głos - ocenia przedsiębiorca. Co zatruło Odrę? "Modlimy się, żeby nie były to chemikalia" Przyczyna śnięcia ryb w Odrze pozostaje nieznana. Jak informowała minister klimatu i środowiska, polskie laboratoria badają wodę pod kątem obecności ponad 300 substancji. - W badanych próbkach śniętych ryb nie stwierdzono pestycydów ani izotopów promieniotwórczych powyżej normy - mówiła we wtorek Anna Moskwa. W środowym komunikacie Główny Inspektorat Ochrony Środowiska poinformował, że "Państwowy Instytut Weterynarii wykluczył rtęć jako przyczynę śnięcia ryb w Odrze. Rtęci nie stwierdzono w woj. dolnośląskim, lubuskim i zachodniopomorskim. Podwyższone wartości rtęci wystąpiły w Kanale Gliwickim i Kędzierzyńskim na Śląsku". Inspektorat poinformował też, że powołany został specjalny zespół ekspertów ds. skażenia Odry. Specjaliści zdecydowali, by próbki zostały wysłane również do zagranicznych laboratoriów. - I to jest dla nas najgorsze, że nadal nic konkretnego nie wiadomo, a my czekamy na to, jak na wyrok. Połowy mamy wstrzymane od piątku. To jest tragedia dla wszystkich ludzi mieszkających nad Odrą - mówi Janusz Gancarczyk ze Stepnicy. Gancarczyk od 30 lat zajmuje się połowem ryb. - Modlimy się, żeby nie były to żadne chemikalia. Bo wtedy będzie już po nas - dodaje. Rybacy: Nikt się nie pyta, z czego będziemy żyć Janusz Gancarczyk podkreśla, że po dwóch trudnych latach związanych z pogłębianiem toru wodnego ten sezon miał być odbiciem się od, nomen omen, dna. - W końcu pojawiły się jakieś ryby, zaczęliśmy normalnie łowić od połowy lipca. W ostatnich dwóch, trzech tygodniach, mieliśmy dziennie dwie, trzy tony okonia eksportowego. To naprawdę były wyniki, o których mogliśmy rok temu pomarzyć. I nagle wybuchła bomba ekologiczna, i mamy pozamiatane. I najgorsze jest to, że nikt nam nie mówi, na jak długo - tłumaczy Janusz Gancarczyk. I wyjaśnia: - U nas sezon zaczyna się w lipcu i narasta do końca października. To jest okres, gdzie my zarabiamy na cały rok. Teraz, w pełni żniw, zostaliśmy odcięci całkowicie od naszych dochodów. Jeśli nie otrzymamy jakichkolwiek odszkodowań, rekompensat, to zbankrutujemy jeden po drugim. Bez wsparcia nie przeżyjemy - ocenia rybak. Przyznaje, że przewidywał, iż kiedyś nastąpi koniec rybołówstwa. Ale nie taki gwałtowny i drastyczny. Przez lata, prócz połowów, zajmował się także rozwijaniem projektu "Fotołowy - Orły z Bliska". - Przez lata przyzwyczajałem bieliki do tego, żeby podlatywały do łodzi tak, by można je było oglądać i fotografować. A teraz akwen jest zagrożony i bieliki też. A to sprawia, że także i ten kawał mojej roboty stoi pod znakiem zapytania. Umiera cały ekosystem, a przy okazji ludzie związani z Odrą - podsumowuje pan Janusz. Spółdzielnia rybacka: Jesteśmy w plecy około miliona złotych Straty liczy także Spółdzielnia Rybacka "Regalica". Funkcjonuje od 70 lat. Niektórzy zrzeszeni w niej rybacy są trzecim pokoleniem, które żyje z ryb. Dziś zamiast zajmować się odłowem, zbierają śnięte ryby. Wolą to, niż zastanawianie się, co z nimi będzie. Bo scenariusze optymizmem nie napawają. - Nasza spółdzielnia zajmuje się wyłącznie odłowem i szeroko pojętą gospodarką rybacką na rzece Odrze. Nie mamy żadnych jezior, innych rzek. Mieliśmy roczne przychody z tytułu sprzedaży ryb i turystyki wędkarskiej w granicach 1,5 mln zł. Jesień zawsze była najlepsza. Teraz nie będzie. Dlatego szacujemy, że jesteśmy w plecy około miliona złotych - mówi Krzysztof Grzelak, prezes Spółdzielni Rybackiej "Regalica". Jak podkreśla, przy okazji katastrofy ekologicznej w Odrze rykoszetem dostaną tysiące ludzi. - Tylko w naszej spółdzielni ucierpi ponad setka. Bo i rybacy, i pomocnicy, i ich rodziny. Jeśli doliczmy do tego obiekty turystyczne, sklepy wędkarskie wzdłuż Odry - tam przecież teraz też zero ruchu, to pójdzie to w tysiące - mówi Krzysztof Grzelak. I dodaje: - Nasz byt jest nieznany. Ale tli się w nas jeszcze nadzieja, że będzie dobrze, że jakoś sobie poradzimy - podkreśla prezes "Regalicy". Przedsiębiorcy znad Odry. "Bez pomocy skończymy jak te ryby" Nie wszyscy mają w sobie jednak taką wiarę. Od kilku dni w Północnej Izbie Gospodarczej urywają się telefony od zdesperowanych przedsiębiorców znad Odry. - Mówią o tym, że ogłoszony "zakaz korzystania z Odry" sprawił, że ich klienci po prostu pouciekali. Odwoływane są rezerwacje w ośrodkach agroturystycznych, nie ma klientów na wypożyczanie kajaków czy żaglówek, nie ma chętnych do wypoczywania w ośrodkach nad Odrą, skoro nie można korzystać z wody. Straty liczone są w dziesiątkach tysięcy złotych - mówi Hanna Mojsiuk, prezes Północnej Izby Gospodarczej w Szczecinie. Dlatego PIG stoi na stanowisku, żeby pozbawionym dochodu przedsiębiorcom pomogło państwo. - Apelujemy o natychmiastowe uruchomienie programu wsparcia dla przedsiębiorców dotkniętych stratami wynikającymi z katastrofy ekologicznej - mówi Hanna Mojsiuk. - Blokada działalności powinna wiązać się z prawem do rekompensaty lub zwolnienia z opłat czynszowych czy podatkowych. Nasz apel skierowany jest do władz centralnych, by utworzyć taki fundusz, ale i do władz lokalnych i samorządowych, by okazały wsparcie przedsiębiorcom - mówi prezes Północnej Izby Gospodarczej w Szczecinie. - My bez wsparcia będziemy bankrutować jeden po drugim. Na razie mamy jakieś oszczędności. Ale jeśli to potrwa dłużej, będzie to dla nas koniec - zaznacza Janusz Gancarczyk. Kiedy żegnam się z Ryszardem Fertałą, ten dodaje: - Niech pani trzyma kciuki, żeby nam odtruli Odrę. Bo inaczej skończymy jak te ryby - wzdycha przedsiębiorca ze szczecińskiego Dziewoklicza. W środę wieczorem wojewoda zachodniopomorski Zbigniew Bogucki poinformował w "Gościu Wydarzeń" Polsat News, że zakaz zbliżania się do Odry zostanie przedłużony co najmniej do poniedziałku. Samorządowiec dodał także, że do tej pory wybrano z rzeki 67 ton martwych ryb i skorupiaków. Irmina Brachacz Irmina.brachacz@firma.interia.pl